poniedziałek, 10 czerwca 2013

Klasyczna młoda kapusta




Szczerze mówiąc nigdy nie przepadałam za młodą kapustą, zawsze kojarzyła mi się ze znienawidzonym koperkiem i przykrym zapachem roznoszącym się po kuchni. W tym roku mąż uparł się, że ma ochotę na młodą kapustę i sam ją przyrządził. Muszę przyznać, że nie jest wcale taka zła, chociaż z pewnością nie znajdzie się w gronie moich przysmaków, za to mąż się nią zajadał. Przepis znaleziony tutaj: klik.




Składniki:
- główka młodej kapusty
- 2 średnie cebule
- pęczek koperku
- kilka liści laurowych
- ok. 10 ziaren ziela angielskiego
- 2 łyżki oliwy
- 2 łyżeczki soli
- pieprz do smaku


Potrzebne akcesoria:
średni garnek
  
Ilość porcji: 4
Koszt potrawy: ok. 6 zł
Cena za porcję: 1,50 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 15 min
Czas duszenia: ok. 30 min 




Młodą kapustę szatkujemy drobno, a cebulę kroimy w kostkę. Do garnka przekładamy pokrojoną kapustę, cebulę, oliwę i wszystkie przyprawy z wyjątkiem koperku. Całość zalewamy około 2 szklankami wody i dusimy pod przykryciem mniej więcej pół godziny. Pod sam koniec duszenia dokładamy pokrojony koperek.

Kapustę podajemy na ciepło, z dodatkiem młodych ziemniaków, pieczywem albo jako samodzielne danie. To przepis podstawowy, ale można go urozmaicać na różne sposoby np. dokładając marchewkę.


niedziela, 9 czerwca 2013

Przegląd żeli pod prysznic Dove



Jakiś czas temu zostałam zakwalifikowana do długotrwałego testowania produktów Dove w ramach działającego na portalu Wizaz.pl Klubu Recenzentki. W pierwszej paczce znalazłam 4 kosmetyki do mycia ciała, których używałam przez ostatni miesiąc. W tym poście chciałam wyrazić o nich opinię, a także porównać je między sobą.

Z marką Dove mam raczej miłe doświadczenia (przed epoką kosmetykoholizmu używałam np. przez dłuższy czas tylko uniwersalnego kremu Dove Intensive Cream), choć pamiętam że kilka kosmetyków niezbyt przypadło mi do gustu. Bardzo cenię ich kampanie reklamowe, przyznam że jako jedne z nielicznych do mnie przemawiają. Bliskie jest mi hasło odkrywania kobiecego piękna bez względu na figurę, wiek, kolor czy defekty skóry. Polecam obejrzeć też filmik innej kampanii - Dove Real Beauty Sketches, jeśli jeszcze nie widzieliście, bo naprawdę robi wrażenie.

źródło: www.idoveyou.pl





Do testów otrzymałam żel pod prysznic Go Fresh o zapachu figi i kwiatu pomarańczy, żel pod prysznic Purely Pampering 'Mleczko migdałowe z hibiskusem', odżywczy żel pod prysznic Deeply Nourishing i kremowy mus pod prysznic Creme Mousse. Pierwsze trzy moim zdaniem rozróżnia jedynie zapach, natomiast właściwości myjące są na tyle zbliżone, że opiszę je wszystkie naraz.

Najpierw opisy producenta o poszczególnych kosmetykach:

Żel pod prysznic Go Fresh o zapachu figi i kwiatu pomarańczy.

Zawiera NutriumMoisture™ unikalne połączenie składników odżywczych naturalnie występujących w skórze i nawilżających, które dobrze się wchłaniają, aby odżywić i pomagać w odbudowaniu naturalnego piękna skóry. Specjalnie zaprojektowany, aby spełniać oczekiwania konsumentek, regenerujący zapach figi i kwiatu pomarańczy orzeźwia i podkreśla Twoją kobiecość.

Cena: 13 zł

Pojemność: 250 ml

źródło: www.idoveyou.pl





Żel pod prysznic Purely Pampering 'Mleczko migdałowe z hibiskusem'

Zmień zwykłą kąpiel pod prysznicem w rozpieszczającą terapię dla ciała i zmysłów. Otul się delikatną kremową pianą oraz odprężającym zapachem mleczka migdałowego i kwiatu hibiskusa, pozwalając by formuła NutriumMoisture zadbała o odżywienie Twojej skóry. 

Cena: 13 zł

Pojemność: 250 ml

źródło: www.idoveyou.pl



Odżywczy żel pod prysznic Deeply Nourishing

Odkryj prawdziwe piękno i pozwól sobie na odżywczy seans z Dove Deeply Nourishing – prawdziwym klasykiem gatunku. Odżywczy żel pod prysznic Dove zawiera formułę NutriumMoisture™, dzięki czemu unikalna kompozycja składników nawilżających została wzbogacona o lipidy identyczne z tymi naturalnie występującymi w skórze. Wchłania się i doskonale odżywia skórę podczas kąpieli. Codzienne stosowanie pomaga przywrócić naturalne piękno skóry i zachować je na długi czas.

Cena: 13 zł

Pojemność: 250 ml

źródło: www.idoveyou.pl




Dove zawsze kojarzył mi się z bielą, czystością, kremową konsystencją, a przede wszystkim ze specyficznym dla marki, "dove'owym" zapachem, który trudno pomylić z innym. Nastawiałam się, że w odżywczym żelu i kremowym musie odnajdę właśnie ten charakterystyczny zapach, natomiast dwie pozostałe wersje zaskoczą mnie czymś nowym.

Wersja Go Fresh z figą i kwiatem pomarańczy rozczarowała mnie chyba najbardziej pod względem zapachu. Ani to kwiat pomarańczy, ani to figa - nic z tych aromatów w żelu nie wyczuwam. Jedyne, co muszę przyznać, że jest świeży, ale dla mnie jest to świeżość nieprzyjemna, kwaśnawa, przeciętna, niby rześka, ale jednak cały czas z mdławym tłem charakterystycznym dla Dove, które ujawnia się jeszcze bardziej na skórze i w kontakcie z wodą. Wydaje mi się, że jako jedyna z poznanych mi teraz wersji, może spodobać się facetom, bo jest nieco męska, choć akurat mojemu mężowi odpowiadała najmniej. Kolor tego żelu jest ciekawy - lekko niebieski.




Jeśli chodzi o zapach Purely Pampering to z opakowania wydawał mi się najbardziej obiecujący - taki miękki, słodkawy, relaksujący, wyraźnie migdałowy, otulający i nieco mdlący. Lubię takie aromaty, szczególnie w jesienno-zimowym czasie. Teraz może nie pasował idealnie, ale chyba najprzyjemniej mi się go używało biorąc pod uwagę zapach. Oczywiście tak jak i w wersji Go Fresh tak i z tego wyłazi mydlana nuta Dove, ale już nie w tak dużym stopniu. Żel ma też przyjemny kolor bieli złamanej nieco łososiowym odcieniem.




Odżywczy żel pod prysznic to już wypisz wymaluj zapach kostki myjącej Dove (swoją drogą zawsze mnie rozbawiało nazywanie ich mydła kostką myjącą, byleby tylko sprawić wrażenie wyjątkowości). W gruncie rzeczy lubię go, choć za bardzo przypomina mi proszek do prania, a z czasem staje się naprawdę nużący i niestety przez dłuższy czas nie mam wtedy ochoty na ponowny zakup produktu Dove, właśnie przez to znudzenie zapachem. Wersja odżywcza ma biały kolor żelu.




Wszystkie trzy żele mają podobną kremową i gęstą jak na żel pod prysznic konsystencję. Gładko rozprowadzają się po skórze, przyjemnie (nieznacznie) pienią tworząc taką musowatą piankę, łatwo się spłukują. Są łagodne, w żadnym wypadku nie podrażniają ciała. Sprawdzają się też w zastępstwie pianki do golenia - przy depilacji maszynka świetnie sunie po żelu i nie powoduje podrażnień. 

Nie wysuszają skóry, najbardziej delikatny pod tym względem jest moim zdaniem żel odżywczy. Bardzo dobrze myją, pozostawiając skórę oczyszczoną, gładką i miłą w dotyku. Składy kosmetyków Dove nie są imponujące, sporo tu detergentów, konserwantów, a ekstraktów naturalnych nie jest zbyt wiele, a mimo to nie zauważyłam negatywnego wpływu na skórę, wręcz przeciwnie.




Opakowania mają solidne, przyjemnie zaprojektowane bez zbędnych, natłoczonych grafik, z wygodnym otwarciem. Szkoda trochę, że nie można ich postawić na zakrętce. 

Jeśli chodzi o wydajność to wydaje mi się, że jest podobna do innych żeli, może nieco słabsza, ale to dlatego że nie oszczędzałam ich jakoś specjalnie. Co do ceny to jak na tego typu produkt jest wysoka, można dostać przecież niezły żel za połowę tej kwoty. Myślę jednak, że dla komfortu gładkiej i niewysuszonej skóry można wydać większe pieniądze, o ile oczywiście nie przeszkadza nam nużąca, mydlana kompozycja zapachowa.




Ostatni produkt, czyli kremowy mus znacząco różni się od pozostałych.

Najpierw opis producenta:

Kremowy mus pod prysznic Creme Mousse

Poczuj różnicę z kremowym musem pod prysznic Dove Deeply Nourishing. Jego niezwykle gęsta i bogata konsystencja wzbogacona jest o największą dawkę formuły NutriumMoisture™ i pozostawiają skórę wyraźnie piękniejszą już po 7 dniach stosowania.

Cena: 13 zł

Pojemność: 200 ml

źródło: www.idoveyou.pl




Często kosmetyki nazwane musami (przychodzi mi do głowy co najmniej kilka takich produktów) nie są nimi w rzeczywistości. Określane są tak np. bardziej puszyste balsamy czy masła albo nieco napompowane  kremy do twarzy. Mus Dove jest naprawdę musem! Ma niesamowicie puchatą i aksamitną konsystencję, przypominającą trochę porządnie ubitą śmietaną. Nakłada się na skórę niezwykle przyjemnie i tworzy na powierzchni delikatny, jedwabisty obłoczek.





Jeśli chodzi o zapach, to spodziewałam się podobnego do żelu odżywczego, jednak nuta mydła nie jest w nim tak denerwująca, a nawet muszę przyznać, że mi się podoba. Zapach jest kremowy, dość intensywny, trochę jakby mleczny, chociaż nadal przypominający proszek do prania. Wydaje się być produktem drogim i z wyższej półki, chociażby przez perłową, świetlistą barwę.




Poza tym, że jest niezwykle przyjemny w użyciu, to świetnie myje i posiada wszystkie zalety pozostałych żeli.  Trzeba go tylko trochę dokładniej spłukać ze względu na gęstszą konsystencję. Mam wrażenie, że właśnie on najlepiej wpływa na kondycję skóry i chociaż obietnica wypięknienia w ciągu 7 dni jest nieco na wyrost, to zauważyłam, że akurat przy tym produkcie prezentuje się najlepiej - jest wyraźnie gładsza, zadbana, ujędrniona, jakby odmłodzona. Kilka razy po użyciu musu myjącego nie zastosowałam dodatkowo balsamu ani żadnego nawilżacza, a nie odczułam żadnego wysuszenia, ściągnięcia czy jakiegokolwiek dyskomfortu.




Wadą tego produktu jest mniejsza pojemność. Wydawać by się mogło, że będzie przez to mniej wydajny, jednak zużywa się wolniej niż pozostałe, bo na jedno użycie potrzeba mniej produktu. Opakowanie także odmienne, w odróżnieniu od pozostałych można je postawić na zakrętce. Przez gęstszą konsystencję nieco trudniej wydobywa się mus z butelki.

Jeśli kiedyś jeszcze sięgnę po żele Dove (ale nieprędko, bo tymczasem mam już dość tego mydlanego i proszkowego aromatu), to w pierwszej kolejności na pewno wybiorę mus.


Za około miesiąc można spodziewać się kolejnej zbiorczej recenzji produktów Dove - tym razem będą to antyperspiranty w sprayu i w kulce.

czwartek, 30 maja 2013

Wiosenny atak na pomarańczową skórkę z Lirene: żel-krem na dzień i peeling



Przepraszam za długą nieobecność - walczyłam z brakiem czasu i blogspotem, który od kilku tygodni nie chciał ładować zdjęć do postów. Po kilkunastu nieudanych próbach podziałała w końcu ... zmiana przeglądarki. Czasem najprostsze rozwiązania okazują się być najlepsze.

Wiosna w pełni, pogoda dopisuje, więc czas pokazać trochę nogi. Chociaż całym rokiem dbam o skórę, to w okresie przedwakacyjnym, mając w perspektywie leżenie plackiem w bikini, szczególnie zwracam uwagę na częstsze balsamowanie, peelingi, no i rzecz jasna używanie preparatów wyszczuplających i antycellulitowych.

Dzisiaj opiszę dwa produkty z serii antycellulitowej Lirene: żel-krem na dzień i peeling.



INTENSYWNY ŻEL-KREM ANTYCELLULITOWY NA DZIEŃ

Opis producenta:

- REDUKUJE CELLULIT
- WYGŁADZA SKÓRĘ 
- REDUKUJE TKANKĘ TŁUSZCZOWĄ
Intensywny żel-krem wspomaga redukcję zaawansowanego cellulitu dzięki silnie skoncentrowanej formule wzbogaconej o składniki wyszczuplające i ujędrniające skórę. Substancje aktywne, wchodzące w skład receptury, wykazują właściwości wygładzające, redukując tkankę tłuszczową i przyspieszając tempo przemiany materii w komórkach skóry.

źródło: www.lirene.pl



Pojemność: 200 ml

Cena: 17 zł


Chociaż peelingu, o którym za chwilę, zużyłam już kilka (jeśli nie kilkanaście) opakowań, to żel z tej serii kupiłam po raz pierwszy. Jest lekko lepki, dość lejący i glutowaty, za to cudownie, pomarańczowo pachnie. No właśnie, zatrzymam się chwilę przy tym zapachu. Generalnie nie znoszę cytrusowych aromatów w  kosmetykach - wszystkie cytryny, pomarańcze i grejpfruty pachną mi kostkami toaletowymi albo chemikaliami do czyszczenia. O ile np. uwielbiam Ziaję i często kupuję produkty tej firmy, to seria Ziaja Pomarańczowa pod względem zapachu jest dla mnie nie do przejścia. Podobnie jest też chociażby z peelingiem cukrowym Heanu (chociaż działa świetnie, to jego zapach wywołuje u mnie odruch wymiotny) czy peelingiem Joanny - chyba w wersji Brazylijska Mandarynka.
Produkty Lirene z pomarańczowej serii jako nieliczne są według mnie obdarzone idealną kompozycją zapachową - naturalną, orzeźwiającą, soczystą, pozbawioną wszelkich chemicznych i drażniących nut.

Żel-krem na dzień (ciekawe w sumie czemu żel-krem, bo z kremem nie ma nic wspólnego) nie najlepiej się wchłania i jest to jego dość poważna wada. Skoro jest na dzień, to wypadałoby używać go szybko i bezproblemowo, tymczasem jeszcze długi czas po aplikacji lepi się niemiłosiernie i uniemożliwia założenie ubrań. Mimo tego bardzo przyjemnie mi się go używało, głównie ze względu na jego energetyzujący zapach i lekkie chłodzenie przy nakładaniu.

To długie wchłanianie może być też atutem, jeśli lubimy wykorzystać preparat tego typu jako podkład do masażu. Niestety ja na co dzień nie mam na to czasu, w szczególności w porannym pośpiechu.




Żel wyraźnie napina i wygładza skórę - taki efekt utrzymuje się kilka godzin. Skóra jest po nim bardzo przyjemna w dotyku, pokryta jakby warstwą "niewidocznego ulepszenia" (tak wiem, że to stwierdzenie jest na poziomie obecnie panującej w telewizji reklamy kremu przeciwzmarszczkowego z siłą lasera). Na dłuższą metę nie zauważyłam jednak jego pozytywnego wpływu. To dobry kosmetyk na teraz, ale nie na długofalowe działanie i poprawę stanu skóry. Porównałabym go do odżywki z silikonami czy jedwabiu w płynie do włosów - dają super efekt tylko na chwilę, podczas gdy włosy nadal pozostają zniszczone czy wypadające. Podobnie jest właśnie z tym żelem - raczej nie ma co liczyć, że zredukuje cellulit czy tym bardziej tkankę tłuszczową. Oczywiście nic nie zdziałamy bez zdrowego odżywiania i ćwiczeń, ale miałam już szereg produktów, które mimo wszystko sprawdziły się lepiej.

Produkt nie powalił mnie wydajnością, bo używałam go około miesiąca i tylko raz dziennie na partie ciała potrzebujące ujędrnienia, czyli uda, pośladki i brzuch. Już po około dwóch tygodniach tubka zaczęła prychać zwiastując rychły koniec, więc przez kolejne dni nakładałam dużo mniejsze porcje (i wtedy odkryłam, że znacznie mniejsza ilość lepiej się wchłania - trzeba było oszczędzać od początku). Przy normalnym zużywaniu pewnie już skończyłaby się po trzech tygodniach. Za cenę kilkunastu złotych czuję się trochę zawiedziona.

Opakowanie nowoczesne, dla mnie trochę przesadzone pod względem ilości haseł obiecujących super efekty. Bardziej podobała mi się poprzednia wersja tej serii - ze skórką pomarańczy. Była bardziej minimalistyczna, a przy tym sugestywna. Tym razem nowsze nie znaczy lepsze - oczywiście w mojej skromnej opinii. Tubka posiada też pozytywne cechy poprzedniej - jest lekka, stabilna, przyciąga uwagę. Kosmetyk wydobywa się z niej do samego końca bez konieczności rozcinania, ale w tym przypadku jest to raczej spowodowane żelową, lekką i rzadką konsystencją produktu.







ANTYCELLULITOWY PEELING MYJĄCY
Opis producenta:
- IDEALNIE GŁADKA SKÓRA
- STYMULUJE PROCESY REDUKCJI CELLULITU
- WYGŁADZA NIERÓWNOŚCI
Antycellulitowy peeling to skuteczny preparat myjący, wspomagający redukcję cellulitu.
Doskonale oczyszcza i odświeża skórę, pozostawiając ją jędrną, jedwabistą oraz przyjemnie pachnącą. Dzięki zawartości kompleksu kondycjonującego i gruboziarnistych drobinek złuszczająco-wygładzających, peeling zapewnia doskonałe wygładzenie skóry, poprawę jędrności i elastyczności.

źródło: www.lirene.pl





Pojemność: 200 ml

Cena: 14 zł


W sieci jest mnóstwo opinii o tym kultowym produkcie (status Kosmetyku Wszech Czasów mówi zresztą sam za siebie) i moja pewnie niewiele wniesie. Tak jak wspomniałam zużyłam już wiele opakowań tego cuda. To pochodzi z zakupów, kiedy to trafiłam na promocję w osiedlowym sklepie i wzięłam od razu trzy tuby, dlatego mam jeszcze starsze wersje designu ze skórką pomarańczy i nalepką KWC portalu Wizaz.pl.

Nie jest to peeling cukrowy ani solny, tylko z syntetycznych, polietylenowych drobinek. Ma to ogromną zaletę - można bez końca zdzierać skórę małą porcją produktu, bo w kontakcie z wodą nic się nie rozpuszcza. Peeling jest przez to niesamowicie wydajny i chociaż używam go regularnie co kilka dni, opakowanie wystarcza mi nawet na pół roku. Drobinki ścierające są dość grube, ostre i przede wszystkim jest ich mnóstwo nawet w niewielkiej ilości peelingu. Zatopione są w myjącym żelu, gęstym i cudownie pachnącym, zresztą tak jak cała seria - pomarańczowo i energetyzująco.




Co tu dużo pisać - działa rewelacyjnie. Wygładza skórę podobnie jak domowy peeling kawowy, czyli idealnie. Skóra jest po nim niewiarygodnie gładka, odświeżona, napięta, jędrna i przygotowana do dalszych zabiegów - chłonie balsamy, mleczka czy inne nawilżacze w ilości co najmniej podwójnej.

Mimo tego, że peeling jest naprawdę ostry, to nigdy nie spowodował podrażnień czy jakichkolwiek innych niedogodności. Nie ma w składzie SLS, więc nie wysusza też skóry. Dla mnie jest nie tylko gwarancją świetnego efektu, ale i lepszego samopoczucia, bo zawsze jego użycie poprawia mi humor, szczególnie w ciepłych, wiosennych i letnich miesiącach.

Jeśli chodzi o cellulit to oczywiście cudów nie ma i od pierwszego zastosowania nic się w tej materii nie zmieni, ale regularne używanie peelingu naprawdę pomaga. Przede wszystkim świetnie zapobiega nowym nierównościom, a i to co jest po wielu zastosowaniach zaczyna wyglądać lepiej.

Cena w stosunku do jakości i wydajności jest naprawdę korzystna. Od kilku lat kupuję różne peelingi zamiennie z tym i jeszcze nie spotkałam nic równie dobrego. Ostatnio spodobał mi się też peeling Ziai z czerwonej serii Rebuild, ale to już materiał na innego posta.



poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ziołowe szampony: brzozowy Polleny-Malwy i tataro-chmielowy od Barwy



Szampony polskich firm, o prostym składzie i z ziołowymi ekstraktami należą do moich ulubionych - są tanie i skuteczne. Najczęściej sięgam po sprawdzoną Barwę (tym razem tataro-chmielową, którą mam po raz pierwszy), a ostatnio skusiłam się też na zakup Polleny Ewy w wersji brzozowej do włosów normalnych. Przez kilka tygodni używałam ich zamiennie, po kilka dni jednego, a potem drugiego szamponu.


Zacznę od recenzji produktu Barwy i oczywiście opisu producenta:


Krystalicznie czysty szampon, przeznaczony do włosów łamliwych i zniszczonych. Siła odżywczych składników chmielu odbudowuje zniszczone włosy i zapobiega ich łamaniu, zaś moc ekstraktu z tataraku wzmacnia włosy i zapobiega ich wypadaniu. Regularne stosowanie sprawia, że włosy stają się miękkie, błyszczące, idealnie gładkie i wzmocnione. Produkt nie testowany na zwierzętach.


źródło: www.barwa.com.pl



Pojemność: 250 ml
Cena: 4 zł 


Ta wersja ma jaskrawy, marchewkowo-pomarańczowy i wpadający w bursztyn kolor. Pachnie dość intensywnie, ziołowo (jakie to odkrywcze) i przyjemnie, ale trudno mi sprecyzować dokładnie ten zapach. Wyczuwam w nim coś podobnego do aromatu piwnego, więc może są to rzeczone szyszki chmielu.

Szampon nawet jak na Barwę jest wyjątkowo rzadki, wręcz płynny niczym żelowa woda. Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Przyzwyczaiłam się już do konsystencji, jak i szerokiego otworu butelek, na które wszyscy narzekają. Po prostu bardzo lubię szampony Barwy i te niedogodności w żaden sposób nie ujmują dla mnie ich wartości.




Tataro-chmielowa wersja błyskawicznie i obficie się pieni, dzięki czemu bez problemu możemy umyć włosy tylko raz, nawet te długie. Oczyszcza genialnie każdy brud, łój, oleje - wszystko co tylko znajdzie się na włosach. Przy spłukiwaniu włosy aż skrzypią pod palcami! Uwielbiam to uczucie, kiedy używam szamponów Barwy. 

Wersja tataro-chmielowa ma dodatkowo wzmacniać włosy i zapobiegać łamaniu. O ile o wypadaniu niewiele mogę powiedzieć, bo nie narzekam (tfu tfu) teraz na ten problem, to jeśli chodzi o uszkodzenia naprawdę widać różnicę! Pod koniec butelki włosy były wzmocnione, a przy czesaniu nie tak podatne na złamania jak wcześniej. Rzadko kiedy zdarza się, by szampon miał jakikolwiek wpływ na poprawę stanu włosów, a tym razem się o tym przekonałam.

Szampon nie powoduje problemów z rozczesywaniem, jednak wydaje mi się, że wynika to z bardzo dobrej kondycji moich włosów w ostatnim czasie. Przez zimę wzięłam się porządnie nie tylko za odżywkowanie, ale też maseczkowanie i olejowanie (wcześniej bywało z tym różnie). Niedawno byłam u fryzjerki podciąć końcówki - nie było akurat mojej i obcinała mnie inna pani z salonu. Stwierdziła, że jeszcze nigdy tak łatwo nie rozczesywała kręconych włosów i dopytywała co stosuję, że są tak zdrowe. Możliwe, że przy trochę zniszczonych kudełkach, będzie je kołtunił, tak jak to bywa przy ziołowych szamponach bez silikonów.

W moim odczuciu szampon nie ma wpływu na przetłuszczanie włosów. Na drugi dzień rano może nie są jeszcze nieświeże, ale wiem że będą takie za parę godzin, więc zmuszona jestem myć je codziennie. 

Trochę mogę się przyczepić do tego, że nieco usztywnia włosy. Bez użycia odżywki nie są one tak miękkie, jakbym sobie tego życzyła. Dodatek odżywiającego produktu powoduje jednak, że lepiej się układają i sprawiają wrażenie lżejszych. Od szamponu powinnam wymagać dobrego mycia, a tu Barwa sprawdza się doskonale - od całej reszty jest arsenał odżywkowy, więc wspomnianego lekkiego usztywniania nie uznaję za wadę.



Butelka standardowa dla Barwy, niezmienna od lat, przezroczysta, o szerokim otworze, o którym wspominałam i niewygodnej nakrętce. Niby denerwująca, ale w sumie nie chciałabym żeby ją zmienili, bo wyróżnia się wśród innych, a przede wszystkim kojarzy mi się z dobrym produktem. Cena tak niska, że każdy może sobie pozwolić na eksperyment i wypróbować. Tych, którzy używają Barwy regularnie zapewne cieszy ona jeszcze bardziej. 

Ostatnio zmieniono nazwę produktu z tataro-chmielowego, na tatarako-chmielowy (kolor etykiety także zmienł się z brązowego na zielony). Nie wiem, czy zmianie uległ także skład, ale mam nadzieję, że nic przy nim nie majstrowali, bo moim zdaniem nie potrzebuje ulepszania. Ta wersja ma tylko jedną, ale bardzo zasadniczą wadę - jest chyba najtrudniej dostępna ze wszystkich. Spotkałam ją tylko raz w sklepie zielarskim i oczywiście ostatnią sztukę. W marketach czy osiedlowych drogeriach widuję wiele wersji szamponów Barwy: pokrzywową, rumiankową, jabłkową, żurawinową, itd. a tej tataro-chmielowej po prostu nie ma nigdzie, przynajmniej w mojej okolicy. 





Dla porównania recenzja szamponu brzozowego Polleny Malwy. Najpierw opis producenta:

Naturalny ekstrakt z liści brzozy wzmacnia cebulki włosowe, nadaje włosom elastyczność, koi podrażnienia skóry. Sprawia, że włosy odzyskują zdrowy wygląd, są łatwe w rozczesywaniu, mają miły zapach.

źródło: opakowanie produktu



 
Pojemność: 300 ml
Cena: 4 zł

 

Szampon brzozowy Polleny Malwy także jest rzadki, choć nie tak płynny jak opisany wyżej szampon Barwy i bardziej żelowy. Ma transparentny, jasny i brązowawy odcień. Pachnie typowo jak szampon czy woda brzozowa.

Nie będę się o nim tak rozpisywać jak o poprzedniku, bo w zasadzie wiele cech mają wspólnych. Pollena Malwa także doskonale oczyszcza włosy z wszelkich nieczystości, ale nie pieni się już tak dobrze. W zasadzie to czasami miałam wrażenie, że prawie wcale się nie pieni. Często musiałam myć włosy dwa razy pod rząd, żeby mieć pewność, że są dobrze umyte, przez co szampon tracił na wydajności. Przy tej cenie nie ma to jednak większego znaczenia.




Czym wygrywa z Barwą? Na moich włosach sprawdził się lepiej pod względem odświeżenia i ograniczenia przetłuszczania (choć jest przeznaczony do włosów normalnych) - mogłam spokojnie myć nim włosy co drugi dzień. Zużycie szamponów było więc podobne - z Barwą myłam włosy codziennie jednokrotnie, a z Polleną Malwą dwukrotnie co drugi dzień. 

Tataro-chmielowy szampon zapobiegał uszkodzeniu włosów, natomiast ten moim zdaniem miał większy wpływ na wzmocnienie cebulek. Trudno mi to dokładnie sprawdzić, przez to, że moje włosy są w dobrej formie, ale od zawsze służyło mi wszystko z dodatkiem ekstraktu z brzozy (szczególnie polecam wodę brzozową firmy Kulpol, o której pisałam na blogu tutaj: klik), także ten szampon. 

Mimo krótkiego składu z SLSem na początku nie odczułam wysuszenia kosmków ani podrażnień skóry głowy, dla której mam wrażenie, jest wyjątkowo łagodny



Butelka idealnie przezroczysta i wygodna, z miękkiego plastiku, z wąskim otworem dozującym i przyjemną, skromną estetyką. Szampon brzozowy jest świetnie dostępny - znajdziemy go w marketach, osiedlowych drogeriach, jak i w sieciówce Rossmann (często bywa tu w promocji nawet poniżej 3 złotych).   


Obydwa szampony bardzo dobrze mi służyły i z pewnością będę do nich wracać. Są stuprocentowo skuteczne, tanie i polskie. Czego chcieć więcej?
Na wiosnę i lato wybiorę jednak pewnie coś innego np. z rumiankiem do włosów blond, żeby podkreślić ich kolor.  

niedziela, 31 marca 2013

Świąteczny prosiaczek, czyli domowa golonka w galarecie


Bardzo lubię przygotowywać potrawy, które nie tylko oczarowują smakiem, ale też wyglądem. Kiedy wypatrzyłam prosiaczka na jednym z kulinarnych blogów (tutaj: klik) od razu wiedziałam, że muszę wypróbować ten przepis. Prosty pomysł, a jaki efektowny!

Niestety z galaretą jest mnóstwo pracy, choć rezultat jest jak najbardziej warty czasu i wszystkich wysiłków włożonych w to danie. Polecam prosiaczka na spotkania w gronie rodzinnym - zapewniam, że pochwałom i zachwytom nie będzie końca.


Składniki:
- ok. 1 kg golonki wieprzowej
- 2 nóżki wieprzowe
- opakowanie żelatyny (50 g)
- pół główki czosnku
- marchewka
- pietruszka
- ziele angielskie
- liście laurowe
- ziele jałowca
- sól, pieprz, przyprawa typu vegeta
Do dekoracji:
- kilka plastrów mortadeli
- dwa plasterki ogórka konserwowego
- mieszanka sałat
- goździki

Potrzebne akcesoria:
duży garnek, butelka z szerokim otworem np. po Nestea, gaza lub gęste sito, lejek
 
Ilość porcji: 15
Koszt potrawy: ok. 30 zł
Cena za porcję: 3,30 zł
Trudność: Trudne
Czas przygotowania: 15 min
Czas oczekiwania: łącznie 2 dni
Czas gotowania: ok. 4 godzin 


Golonkę dzielimy na 3-4 kawałki, nóżki wieprzowe oczyszczamy i kroimy wzdłuż na połowy. Mięso wrzucamy do miski lub garnka i zalewamy wodą. Moczymy wielokrotnie zmieniając wodę, aż wypłucze się cała krew i woda pozostanie czysta.

Kiedy mięso jest już oczyszczone, nacieramy je solą, pieprzem i przyprawą typu vegeta. Czosnek obieramy, kroimy w plasterki i dodajemy do mięs razem z zielem angielskim, liśćmi laurowymi i jałowcem (przed wrzuceniem jałowca zgniatamy jego ziarna, żeby wydobyć z nich aromat). Trudno powiedzieć w jakiej ilości dodajemy przyprawy - ja dawałam na oko, mniej więcej po 7-10 sztuk.
Wszystko mieszamy i tak przygotowane mięso wkładamy na noc do lodówki.

Na drugi dzień zalewamy wodą ponad powierzchnię mięs, dodajemy marchewkę i pietruszkę pokrojone w plasterki i gotujemy wszystko na bardzo małym ogniu około 4 godzin. Na początku gotowania zdejmujemy z wierzchu szumowiny, a potem co jakiś czas zaglądamy i w miarę potrzeb możemy dolewać trochę wody. 

Kiedy mięso jest już mięciutkie, wyciągamy je z garnka i studzimy. Z powstałego w garnku rosołu odlewamy około dwóch litrów i przecedzamy przez gazę lub bardzo gęste sito. W klarownym rosole rozpuszczamy opakowanie żelatyny. Z mięs wykrawamy same chude kawałeczki, kroimy je drobno i dodajemy do rosołu. Na końcu mieszamy i doprawiamy solą i pieprzem.

Butelkę z szerokim otworem (najlepsza jest po Nestea lub ewentualnie po mleku) dokładnie płuczemy. Nalewamy do niej chłodny rosół z golonką (możemy pomóc sobie lejkiem) aż po same brzegi. Butelkę zakręcamy i wstawiamy na płasko do lodówki na kolejną noc.

Po stężeniu galarety możemy opłukać butelkę gorącą wodą, by wędlina łatwiej odklejała się od ścianek. Najtrudniejsze jest pozbycie się butelki - możemy przecinać ją małymi nożyczkami lub małym, ostrym nożykiem.

Na półmisek wykładamy mieszankę sałat. Z galarety odkrawamy wierzchnią warstwę tłuszczu, odwracamy do góry nogami i płaską (odciętą) stroną kładziemy na sałacie. Z mortadeli wycinamy uszy, ryjek i ogonek świnki, a oczy tworzymy z plasterków ogórka konserwowego. Elementy doczepiamy za pomocą goździków.
Na sałatę możemy też wyłożyć marchewkę pozostałą z gotowania rosołu, by nieco ożywić kolory.


piątek, 15 marca 2013

Orientalne klopsiki z sezamem





Dzisiaj przepis na orientalne klopsiki wołowe obsypane sezamem, z dodatkiem papryki, pora i ananasa. Połączenie wołowych klopsików z ziarenkami sezamu jest bardzo oryginalne w smaku i świetnie komponuje się ze słodko-kwaśnym sosem. Danie wygląda apetycznie i kolorowo, wspaniale prezentuje się na stole.




Składniki:
- 0,5 kg mielonej wołowiny
-  jajko
- ok. 40 g ziaren sezamu
- 2 papryki czerwone
- por
- 4 plastry ananasa
- pół szklanki soku ananasowego z puszki
- szklanka wody
- 2 łyżki mąki ziemniaczanej
- 3 łyżki sosu sojowego
- łyżka octu ryżowego
- łyżeczka przyprawy do dań azjatyckich (może być też curry)
- olej do smażenia
- sól, pieprz


Potrzebne akcesoria:
patelnia, miseczka

Ilość porcji: 6
Koszt potrawy: ok. 20 zł
Cena za porcję: 3,30 zł
Trudność: Średniotrudne
Czas przygotowania: 25 min
Czas duszenia: ok. 10 min




Mieloną wołowinę wyrabiamy razem z jajkiem i 1 łyżką sosu sojowego. Przyprawiamy solą i pieprzem. Z mięsa formujemy malutkie kulki (o średnicy ok. 2 cm) i obtaczamy je w sezamie. Na patelni rozgrzewamy olej i smażymy klopsiki z każdej strony.

Papryki oczyszczamy z gniazd nasiennych i kroimy w kostkę. Pora tniemy pod skosem na plasterki. Każdy plaster ananasa kroimy na 6 części. W miseczce łączymy sok ananasowy, wodę, 2 łyżki sosu sojowego, przyprawę do dań azjatyckich i ocet ryżowy.

Na tłuszcz pozostały ze smażenia klopsów wrzucamy pora i paprykę i dusimy kilka minut aż warzywa zmiękną, a następnie dodajemy ananasy, klopsiki i przygotowany w miseczce płyn. Dusimy jeszcze przez kilka minut po zgęstnieniu sosu.




Klopsiki podajemy z ryżem lub makaronem ryżowym. Smacznego!


poniedziałek, 11 marca 2013

Marion Nature Therapy: kąpiel odbudowująca i spray regenerujący włosy z octem z malin


Odkąd w sprzedaży pojawiła się płukanka octowa z malin Yves Rocher, jest ona jednym z nieodłącznych elementów mojej włosowej pielęgnacji (pełną recenzję tej płukanki można przeczytać tutaj: klik). Używam jej bez przerwy. Nie wiem, ile opakowań przeszło do tej pory przez moje ręce, ale na pewno sporo. Polska marka Marion sprytnie wyczuła dobry interes i wprowadziła podobny produkt, czyli kąpiel odbudowującą z octem z malin, a wraz z nią dwa inne, octowe kosmetyki w serii Nature Therapy: spray regenerujący i maseczkę.

Tak o całej serii możemy przeczytać na stronie producenta:

Panujący obecnie trend powrotu do natury, zainspirował Laboratorium Marion Kosmetyki do stworzenia nowej serii do pielęgnacji  włosów opartej na occie z malin, wzbogaconej dodatkowo owocowymi ekstraktami. Właściwości octu znane były od wieków, jednakże dopiero nowa biotechnologia potrafi w pełni wykorzystać jego dobroczynne działanie. Seria Nature therapy to wyjątkowa kombinacja natury i nowoczesnej technologii dla naturalnie zdrowych włosów, nie zawiera parabenów, SLES i SLS. Stworzona  została do pielęgnacji wszystkich rodzajów włosów, szczególnie wymagających wzmocnienia, w celu przywrócenia im blasku, siły i elastyczności.

źródło: www.marionkosmetyki.pl


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie skusiła się na zakup. Ceny kosmetyków Marion są atrakcyjne, więc podczas allegrowych zakupów oprócz kąpieli kliknęłam też spray do kompletu.

Na pierwszy rzut opiszę jak sprawdziła się kąpiel odbudowująca. Zacznę od opisu producenta:


Kąpiel odbudowująca włosy. Zanieczyszczone powietrze, stres  mogą powodować utratę koloru i matowienie Twoich włosów, dlatego Nature Therapy stworzona została, aby przywrócić włosom blask, siłę i elastyczność.  Preparat o świeżym zapachu malin delikatnie oczyszcza, usuwa resztki szamponu z włosów oraz pomaga przywrócić naturalną kwasowość skóry głowy.

źródło: www.marionkosmetyki.pl





Pojemność: 130 ml

Cena: 7 zł


Moim zdaniem nazwa tego produktu jest myląca. "Kąpiel" kojarzy mi się raczej z błogim odmaczaniem swojego ciała niż pielęgnacją włosów, natomiast "odbudowująca" sugeruje, że jest to kosmetyk służący regeneracji zniszczonych kudłów, tymczasem jego działanie niewiele ma z tym wspólnego.

Kąpiel jest płynem o ślicznym, czerwonym zabarwieniu, jaskrawym jak sorbet truskawkowy. Pachnie delikatnie i przyjemnie, podobnie do malinowej oranżady w proszku. Używałam kąpieli według zaleceń producenta - po spłukaniu szamponu i odżywki, skrapiałam płynem włosy, lekko wcierałam i pozostawiałam na minutę lub dwie, a następnie ponownie płukałam wodą.

Kosmetyk oczyszcza włosy z pozostałości po szamponie i odżywce oraz widocznie nabłyszcza.
Działa dokładnie tak jak w opisie sugeruje producent i tak jak tego oczekiwałam. Nie jest to cudowna maska, olej, czy inny wymyślny produkt, który odmieni nagle zniszczone włosy w zdrowe. Trzeba pamiętać, że płukanka jest uzupełnieniem codziennej walki o piękną czuprynę, a nie podstawowym kosmetykiem, więc nie należy od niej wymagać zbyt dużo.

Na opakowaniu produktu znajduje się informacja, że wystarcza na 5 użyć na długich włosach. Gdyby tak było, to przy częstotliwości mojego mycia (raz na 1-2 dni) zużywałabym w miesiącu kilka opakowań. Staram się być jednak oszczędna w dozowaniu płukanki - wylewam niewielką ilość i wgniatam równomiernie we włosy. Dzięki temu nawet przy użyciu niewielkiej ilości działa tak jak powinna.

Butelka estetyczna, lekka, wygodna, jednak muszę ponarzekać na zbyt duży otwór w opakowaniu. Trudno jest przez to (szczególnie na początku stosowania) nie przesadzić z ilością.

Chciałabym na koniec porównać kąpiel Marion z używaną przeze mnie od dłuższego czasu płukanką octową z malin od Yves Rocher. Przede wszystkim mimo, że zapach kąpieli jest przyjemny, to nie umywa się do cudownego, uzależniającego, intensywnego aromatu płukanki Yves Rocher, który sprawia, że każde jej użycie jest zastrzykiem energii na nowy dzień. Pojemność produktu Yves Rocher jest większa o 20 ml, ale i cenę ma znacznie wyższą. Mimo tego, że kąpiele nie różnią się znacząco w działaniu (chociaż mam wrażenie, że po płukance Yves Rocher błyszczą mocniej i wyglądają nieco lepiej), to jednak przyjemność używania francuskiej jest na tyle większa, że jestem w stanie przeboleć jej cenę.

Na niekorzyść Marionu przemawia też obecność silikonu (pod koniec listy składników, ale i tak mnie to razi, bo od wielu miesięcy służy mi bezsilikonowa pielęgnacja) oraz to, że ocet jest tu znacznie dalej - po połowie składu. W produkcie Yves Rocher ocet jest na samym początku, a skład krótki, bo bez zbędnych wypełniaczy. Z tych powodów z pewnością pozostanę przy płukance Yves Rocher i do Marionu nie wrócę, jednak polecam wypróbować polski odpowiednik, bo także jest godny uwagi.



Teraz opis sprayu regenerującego:

Spray regenerujący włosy. Zanieczyszczone powietrze, stres  mogą powodować utratę koloru i matowienie Twoich włosów, dlatego Nature Therapy stworzona została, aby przywrócić włosom blask, siłę i elastyczność.  Spray o świeżym zapachu malin regeneruje włosy od wewnątrz i wygładza.




Pojemność: 120 ml

Cena: 7 zł


Spray jest kosmetykiem łudząco podobnym do opisywanej wyżej kąpieli. Ma taki sam, delikatny i malinowy zapach oraz kolor, ale zawarty jest w buteleczce z atomizerem.

Recenzja tego produktu będzie krótka, bo w zasadzie nie mam o nim za wiele do powiedzenia. Dla mnie to po prostu zapachowa mgiełka, która nieco wygładza włosy. Producent obiecuje regenerację od wewnątrz i wygładzenie. Z tym drugim się właśnie zgadzam, natomiast nie sądzę by spray przyczyniał się do poprawy stanu włosów. Moje są teraz w wyjątkowo dobrej formie za sprawą zaostrzonej i bardziej regularnej pielęgnacji (częstego olejowania, odżywiania i maseczkowania), więc ta mgiełka jest tylko dodatkiem i myślę, że cudów nie działa.

Nie pomaga szczególnie w rozczesywaniu, nabłyszcza nieco (kąpiel jest znacznie skuteczniejsza pod tym względem), trochę zapobiega elektryzowaniu włosów. Nic z tych rzeczy producent nie obiecuje i w sumie jak się dobrze zastanowić, to spray nie daje nic poza tym, co mogą zdziałać przeciętne odżywki ze spłukiwaniem lub bez. Plusem jest to, że nie obciąża nawet nałożony w sporej ilości, no i jest znacznie bardziej wydajny od kąpieli - psikam i psikam, a sprayu wcale nie ubywa. Buteleczka ma też świetny atomizer, który się nie zacina i idealnie rozpyla płyn (na pewno po opróżnieniu wykorzystam opakowanie do dozowania innych produktów).

Dla mnie spray jest zupełnie zbędny i chociaż nie kosztuje dużo, to nie widzę potrzeby kupowania go ponownie. 

niedziela, 10 marca 2013

Kosmetyki Granatapfel: żel pod prysznic i ujędrniające masło do ciała




Kilka miesięcy temu otrzymałam do testów serię kosmetyków pielęgnacyjnych Granatapfel marki Pharmatheiss. Na wielu blogach pojawiły się już ich recenzje - ja standardowo zabrałam się za używanie z opóźnieniem. Niestety zbyt duże zapasy powodują, że często muszę zużyć starsze kosmetyki, które dobijają do daty ważności, zanim zabiorę się za testowanie nowości.

Kosmetyki dostałam w prześlicznym pudełku, starannie i estetycznie zapakowane:




Dzisiaj zrecenzuje dwa produkty: żel pod prysznic, który opiszę jako pierwszy oraz masło do ciała.


ŻEL POD PRYSZNIC

Opis żelu pod prysznic ze strony serii Granatapfel:

Orzeźwia, witalizuje, odbudowuje warstwę lipidową.
Chwile rozkoszy dzięki wyciągowi z owocu granatu oraz oliwie z oliwek tłoczonej na zimno. Unikalna kombinacja orzeźwia ciało, umysł i zmysły. Chroni skórę przed wysuszeniem i skutecznie nawilża ją.
Nie zawiera parabenów, oleju silikonowego i parafinowego.
Ważne składniki: Wyciąg z owoców granatu:
- Dzięki wysokiej zawartości rzadkiego kwasu punikowego (OMEGA – 5), który występuje w naturze wyłącznie w owocach granatu, stymuluje regenerację skóry
- Zawiera ponad 20 bioaktywnych polifenoli, więcej niż np. winogrona
- Chroni naczynia i komórki skóry przed wolnymi rodnikami
- Przeciwdziała oznakom przedwczesnego starzenia się skóry
Oliwa z oliwek extra vergine:
- Bogata w oleokantal, oleuropeinę, witaminę E oraz skwalen
- Działa przeciwzapalnie, wzmacnia tkankę łączną, poprawia nawilżenie
Pantenol
- łagodzi podrażnienia, regeneruje popękaną, szorstka skórę, poprawia elastyczność

źródło: www.granatapfel.pl



 

Pojemność:  200 ml

Cena: 30 zł



Żel pod prysznic to dla mnie kosmetyk, który powinien myć, przyjemnie pachnieć i nie kosztować fortuny. Przyznam też, że bardzo rzadko zdarza mi się wrócić do tego samego żelu - ciągle pojawiają się przecież nowości czy limitowane serie, no i wybór żeli stale jest ogromny (zawsze znajduje się jakiś, którego nie miałam i chciałabym wypróbować). 

Po przetestowaniu produktu z serii Granatapfel zmieniłam moje podejście do żeli pod prysznic pod dwoma względami. Po pierwsze - z pewnością kupię go jeszcze nie raz, a po drugie przeboleję i wydam na niego nawet te bajońskie 30 zł. Dlaczego? Bo jest doskonały pod każdym względem.

Żel ma energetyczny, czerwony kolor (na skórze wpadający w pomarańcz) i lejącą konsystencję. Gdzieniegdzie da się zauważyć w żelu smużki ciemniejszej czerwieni - przyjemnie to wygląda. Pachnie ... obłędnie! Jest na wskroś owocowy z odczuwalną przewagą świeżego granatu, rześki, lekko kwaskowaty, naprawdę nietypowy. Zapach kosmetyku jest bardzo intensywny i utrzymuje się w łazience jeszcze długo po kąpieli czy prysznicu.




Pieni się specyficznie, nie tak mocno jak tradycyjne żele z SLSem, ale delikatnie, tworząc bardziej zbitą, "twardszą" piankę (trochę podobną do tej z żeli do golenia). Po użyciu żelu skóra nigdy nie jest wysuszona, co ostatnio coraz częściej zdarzało mi się przy popularnych, drogeryjnych żelach. Nie podrażnia, jest łagodny mimo intensywnej kompozycji zapachowej.




Opakowanie tubkowe jest bardzo wygodne, łatwo się otwiera i zamyka mokrymi rękami. Wykonane jest z lekkiego, ale wytrzymałego plastiku, no i przezroczyste, co szczególnie cenię sobie w opakowaniach żeli. Często przy tubkach mam problem z wydobyciem produktu pod koniec opakowania, jednak dzięki lejącej i galaretowatej konsystencji żelu Pharmatheiss, który wypływał bez oporów, nie trzeba było rozcinać plastiku.

Z całej paczki z kosmetykami Granatapfel najbardziej zauroczył mnie właśnie ten produkt. Na pewno jest to jeden z lepszych żeli, jakie miałam kiedykolwiek przyjemność używać, o ile nie najlepszy. Polecam!



MASŁO DO CIAŁA

Opis masła do ciała ze strony serii Granatapfel:

Dla skóry dojrzałej i wysuszonej.
Granatapfel ujędrniające masło do ciała to unikalna kombinacja efektywnych substancji czynnych dla jędrnej, wypielęgnowanej skóry: wyciąg z owocu granatu w połączeniu z aktywnym kompleksem z kofeiny i Coleus Forskohlii ujędrnia skórę. Toskańska oliwa z oliwek tłoczona na zimno oraz masło Shea intensywnie ją pielęgnują.
Ujędrnia skórę na 3 sposoby:
1. Ujędrnia całe ciało
2. Przeciwdziała oznakom przedwczesnego starzenia się skóry
3. Sprawia, że wrażliwa, sucha skóra staje się miękka i milsza w dotyku
Nie zawiera parabenów, oleju silikonowego i parafinowego.
Ważne składniki Wyciąg z owoców granatu:
- Dzięki wysokiej zawartości rzadkiego kwasu punikowego (OMEGA – 5), który występuje w naturze wyłącznie w owocach granatu, stymuluje regenerację skóry
- Zawiera ponad 20 bioaktywnych polifenoli, więcej niż np. winogrona
- Chroni naczynia i komórki skóry przed wolnymi rodnikami
- Przeciwdziała oznakom przedwczesnego starzenia się skóry
Masło z owoców granatu:
- Nawilża
- Ma właściwości przeciwutleniające i chroni przed wolnymi rodnikami
- Wspomaga regenerację komórek i stymuluje syntezę kolagenu
Oliwa z oliwek extra vergine:
- Bogata w oleokantal, oleuropeinę, witaminę E oraz skwalen
- Działa przeciwzapalnie, wzmacnia tkankę łączną, poprawia nawilżenie
Kofeina
- Stymuluje przemianę materii
- Poprawia mikrokrążenie krwi w tkankach skóry
- Zwiększa sprężystość skóry
Coleus Forskohlii
- Zwana pokrzywą indyjską, roślina rosnąca na terenach Azji Południowo-Wschodniej
- Wspomaga proces redukcji tkanki tłuszczowej
masło Shea
- Masło SHEA (1-5%) stymuluje aktywność komórek do walki ze starzeniem się, odnawia sam naskórek. Posiada naturalny filtr przeciwsłoneczny.

źródło: www.granatapfel.pl 



Pojemność:  300 ml

Cena: 80 zł


Pierwszy kontakt z tym masłem nie należał do udanych. To dlatego, że bardzo ciężko się wsmarowuje, bieli skórę i pachnie, choć podobnie do żelu, to jednak nieco chemicznie, czego nie lubię. Użyłam go 2-3 razy na całe ciało po wieczornej kąpieli i ... zmęczyło mnie. Odłożyłam je więc na jakiś czas do szafki.

Po wykończeniu kolejnego z preparatów antycellulitowych przejrzałam zapasy i pomyślałam, że skoro masło Granatapfel jest ujędrniające, to może zastąpi mi poranny kosmetyk do zadań specjalnych. Stosowałam je na uda, pośladki i brzuch codziennie przez prawie dwa miesiące (i to w sporej ilości - naprawdę zaskoczyło mnie swoją wydajnością).




Kosmetyk jest gęsty i kremowy, choć nie tak zbity jak typowe masło. Tak jak wspomniałam bardzo długo się wchłania, ciężko rozprowadza i mocno bieli. Niestety jego rozprowadzenie zajmowało mi znacznie więcej czasu niż nałożenie żelu wyszczuplającego czy antycellulitowego, do czego jestem przyzwyczajona. Wydaje mi się jednak, że były to działania sprzyjające skórze, bo codzienny dłuższy masaż sprawił, że stała się znacznie bardziej jędrna i jakby "gęsta". Nie wiem na ile to zasługa samego kosmetyku, a ile jego żmudnego wcierania, niemniej jednak masło przyczyniło się do poprawy stanu skóry w problematycznych miejscach. Oczywiście nie jest to preparat typowo antycellulitowy, więc nie będę go oceniać pod tym kątem, ale w kwestii ujędrnienia spisał się świetnie.




Moim zdaniem to za ciężki kosmetyk do codziennego użytku dla skóry normalnej. Sprawdzi się raczej w przypadku bardziej wymagającej - problemowej, suchej czy dojrzałej.

Ostatecznie bardzo się z nim polubiłam. Shociaż na początku zastanawiałam się, jak dam radę zmęczyć aż 300 ml tej mazi, to pod koniec używania już żałowałam, że się skończy. Nie planuję ponownego zakupu, bo chociaż masło ma dużo zalet, to jednak cena 80 zł jest dla mnie zaporowa i póki co nie stać mnie na takie wydatki.



Opakowanie bez zastrzeżeń - lubię słoiczki, bo można wykorzystać kosmetyk do samego końca. Ten szczególnie mi się spodobał, bo jest przezroczysty i ma estetyczne, metalowe wieczko. Po zużyciu masła można odlepić naklejki i wykorzystać opakowanie np. do przechowywania drobiazgów.

Seria Granatapfel zawiera naprawdę dobre jakościowo kosmetyki, jednak ich wysokie ceny i słaba dostępność nieco ujmują im atrakcyjności.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...