środa, 20 lutego 2013

Żel i płyn micelarny BeBeauty


Dzisiaj post o blogowych hitach - żelu i płynie micelarnym z Biedronki. Zapewne większości z Was znudziły się już notki o tych produktach, ale może dacie radę przeczytać jeszcze jedną.


Najpierw o żelu micelarnym ze strony BeBeauty:

Hypoalergiczny preparat w postaci żelu micelarnego delikatnie oczyszcza wrażliwą skórę twarzy i oczu. Struktury micelarne zapewniają niezwykle wysoką skuteczność oczyszczania, dokładnie usuwają makijaż i zanieczyszczenia nie naruszając bariery hydrolipidowej naskórka. Zawarty w preparacie d-panthenol zapewnia naturalny poziom nawilżenia, łagodzi podrażnienia oraz przynosi uczucie natychmiastowego ukojenia. Skóra staje się gładka i czysta. Odzyskuje uczucie świeżości i komfortu.

źródło: www.bebeautycare.pl




Cena: 5 zł

Pojemność: 150 ml


Od dawna wykreśliłam ze swojej pielęgnacji wszelkie żele z SLS-em (do tej pory nie mogę zrozumieć jak przez kilka lat mogłam katować moją skórę preparatami do mycia skóry problemowej, które tylko pogarszały sytuację wysuszając i powodując wzmożoną produkcję sebum). Teraz oczyszczam twarz głównie płynami micelarnymi, ale także olejkami hydrofilnymi lub żelami bez drażniących składników.

Żel BeBeauty od razu zwrócił moją uwagę w Biedronce, chociaż zakupiłam go dopiero po pierwszej fali internetowych zachwytów. Ma konsystencję kisielu (kiślu? nigdy nie wiem), jest przezroczysty i odrobinę lepkawy. Pachnie oryginalnie, delikatnie, coś jak jagody pomieszane z budyniem, kojarzy mi się z zapachem limitowanego żelu pod prysznic 'Borówka i wanilia' z Alterry (pisałam o nim tutaj). Podoba mi się, chociaż kłóci się to z ideą kosmetyku hypoalergicznego, który powinien być raczej bezzapachowy.




Żel praktycznie się nie pieni, co jest dla mnie ogromnym plusem, ale osobom przyzwyczajonym do drogeryjnych żeli może to przeszkadzać. Nie potrzeba go wiele, by dobrze oczyścić twarz z zanieczyszczeń - mnie wystarcza porcja wielkości laskowego orzecha. Jeśli chodzi o mycie twarzy nie mam do niego zastrzeżeń pod względem skuteczności, jednak zupełnie nie nadaje się do oczu. Makijaż potwornie się rozmazuje, zarówno ten wyjściowy jak i codzienny, pozostaje na powiekach i wokół nich w postaci ciemnego kleksa. Do tego oczy po użyciu preparatu okropnie szczypią, są zaczerwienione i podrażnione, a nie mam ich jakoś specjalnie wrażliwych. Podsumowując - zmywając makijaż oczu tym żelem wyglądam jak zapłakana panda z czarnymi podkówkami.

Jestem przeczulona na punkcie ściągania i wysuszania twarzy przez wszelkie preparaty oczyszczające i niestety żel BeBeauty powoduje u mnie w tej kwestii lekki dyskomfort. Myślę, że dla większości osób będzie odpowiedni, jednak doradzałabym ostrożność w przypadku suchych cer (ja mam tłustą i odczuwam odrobinę ściągnięcia po myciu).




Opakowanie wygodne, higieniczne i o przyjemnej estetyce. Tubę stawia się na zakrętce i szczególnie pod koniec używania nie trzeba męczyć się z wyciskaniem preparatu. Cena świetna jak to zwykle bywa przy produktach Be Beauty.

Nie jest to zły żel, chociaż nie podzielam zachwytów większości. Moim zdaniem nieporównywalnie lepiej spełniają swoje zadanie np. olejki myjące z Biochemii Urody - łagodnie oczyszczają zarówno twarz jak i oczy (o olejku myjącym 'Drzewo herbaciane' pisałam tutaj). Zużyję oczywiście do końca, ale nie przewiduję ponownego zakupu.



Na drugi rzut opiszę płyn micelarny. Pomimo tego, że już od dawna jest w sprzedaży nie ma o nim jeszcze informacji na stronie BeBeauty. Zacytowane poniżej obietnice producenta pochodzą z opakowania produktu:

Delikatnie oczyszcza wrażliwą skórę twarzy oraz oczu z makijażu, także wodoodpornego oraz zanieczyszczeń. Pełni funkcję toniku, działa łagodząco i odświeżająco. Przywraca komfort czystej skóry bez uczucia ściągnięcia.



Cena: 4,50 zł

Pojemność: 200 ml



Przetestowałam już sporo płynów micelarnych, w większości z niższej półki cenowej. Ponieważ to jeden z produktów, który zużywam w dużych ilościach na bieżąco, ciągle szukam ideału o jak najniższej cenie. Płyn BeBeauty wydawał się więc perfekcyjnym kandydatem.

Pachnie dość intensywnie zieloną herbatą i chociaż nie znoszę tego zapachu w przypadku kosmetyków typu żel do mycia czy balsam do ciała, to w płynie BeBeauty wyjątkowo mi pasuje. Jest niezwykle orzeźwiający (złamany trochę aromatem kwiatowym), co przy porannej toalecie jest jak najbardziej wskazane. Z drugiej strony płyn BeBeauty jest rekomendowany (podobnie jak żel) jako produkt przeznaczony dla skóry wrażliwej i hypoalergiczny, więc trudno zrozumieć dlaczego jest tak mocno naperfumowany.

Oczyszcza skutecznie, ale nie idealnie i czasem przy mocniejszym makijażu muszę użyć kilku wacików, by pozbyć się wszystkich resztek. Przy porannym oczyszczaniu wystarcza mi tylko jeden płatek z płynem, więc nie jest źle. Odświeża rewelacyjnie, choć w moim odczuciu nie działa nawilżająco tak jak tonik i zawsze po zastosowaniu tego płynu używam dodatkowo hydrolatu.

Skóra po przemyciu płynem nie lepi się, jest świeża i oczyszczona. Używałam tego płynu w duecie z żelem micelarnym i zauważyłam, że twarz z czasem stała się bardziej wysuszona - musiałam wspomagać się nawilżającymi maseczkami i tłustszym kremem. Nie wiem, czy to tylko "zasługa" żelu micelarnego czy także płynu.

Do oczu jest świetny - rozpuszcza i dokładnie oczyszcza powieki z wszelkiego makijażu. Przy mocnejszym trzeba oczywiście użyć dwóch wacików, ale naprawdę rzadko spotyka się płyn micelarny o takiej skuteczności w zmywaniu make-upu ocznego. Nie spowodował u mnie żadnego podrażnienia ani szczypania. W tej roli wolę jednak mimo wszystko płyny dwufazowe, bo przyzwyczajona jestem do tłustej powłoczki wokół oczu, a po tym płynie mam niestety uczucie lekkiego ściągnięcia.





Butelka jest świetna! Nieduża, poręczna i estetycznie wykonana. Na największą uwagę zasługuje genialnie zaprojektowany dozownik - wystarczy tylko lekko nacisnąć, a klapka odchyla się i uwalnia otwór dozujący. Dzięki temu zaoszczędzamy trochę czasu, szczególnie w porannym pośpiechu. Dziurka jest co prawda nieco za szeroka, ale szybko można się przyzwyczaić, by nie wylewać przez nią zbyt dużo płynu.

Cena naprawdę niska - nie wiem, czy można gdzieć kupić jeszcze tańszy płyn micelarny (choć możliwe, że jakimś markecie). Wydajność tego płynu jest jednak nieco słabsza niż innych używanych przeze mnie dotychczas.


Moja opinia wyrażona najprościej to: dobre, tanie, ale bez szału.

piątek, 15 lutego 2013

Zupa gulaszowa z zacierkami




Ta zupa to specjalność Babci mojego Męża, która przekazała mi sekretny przepis. Dokonałam w nim pewnych modyfikacji i w tej wersji bardzo mi smakuje. Jest pożywna i gęsta, idealna na chłodne wieczory. Doskonale zastępuje też drugie danie przy obiadowym posiłku. Chociaż kompozycja i przyprawy podobne są do tradycyjnej zupy węgierskiej, to dzięki np. dodaniu zacierek ma też polskie akcenty.




Składniki:
- 500 g wieprzowiny
- 300 g wołowiny
- 2 cebule
- 3-4 ząbki czosnku
- 4 czerwone papryki
- 3 pomidory
- 4-5 średnich ziemniaków
- 300 g zacierek 
- pomysł na Zupę Węgierską Winiary
- papryka ostra, papryka słodka, majeranek, lubczyk
- oliwa do smażenia

Potrzebne akcesoria:
patelnia, garnek

Ilość porcji: 10
Koszt potrawy: ok. 40 zł
Cena za porcję: 4 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 20 min
Czas gotowania: ok. 1 h 20 min


Wołowinę i wieprzowinę kroimy w grubszą kostkę jak na gulasz. Cebulę także kroimy w kostkę, a czosnek drobno siekamy. Na patelni rozgrzewamy oliwę i wrzucamy wołowinę. Podsmażamy z każdej strony aż zmieni kolor i przekładamy do garnka. Na tłuszczu ze smażenia wołowiny podsmażamy teraz wieprzowinę, w trakcie dodając cebulę i czosnek oraz sporą ilość papryki słodkiej i odrobinę ostrej. Zawartość patelni także przekładamy do garnka, dodajemy też większą saszetkę z pomysłu na zupę węgierską Winiary, przyprawiamy suszonym majerankiem i lubczykiem, a następnie dolewamy około 4 litrów wody i ustawiamy na gazie. Gotujemy na niewielkim ogniu około godziny.
W trakcie gotowania zupy, przygotowujemy pozostałe składniki. Pomidory sparzamy, zdejmujemy skórki i kroimy w kawałki. Z papryk usuwamy gniazda nasienne i kroimy w większą kostkę, przesmażamy je przez kilka minut na oliwie. Ziemniaki obieramy i także kroimy w kostkę, a zacierki przygotowujemy według przepisu na opakowaniu.
Po godzinie gotowania dodajemy do zupy ziemniaki, przesmażoną paprykę i pomidory i nadal gotujemy aż do miękkości ziemniaków. Na koniec dorzucamy małą saszetkę z pomysłu na zupę węgierską Winiary oraz zacierki. Próbujemy i w zależności od naszego smaku możemy dołożyć jeszcze przypraw. Jeśli zupa jest zbyt gęsta, dolewamy wody i ponownie zagotowujemy.



Przepisem na zupę gulaszową biorę udział w konkursie Winiary organizowanym na Durszlaku. Zastanawiałam się, w jaki sposób spełnić warunek konkursu dotyczący ciekawego podania zupy. Wszystkie pomysły, które przychodziły mi do głowy jak nalanie do gorącego kociołka czy chlebowych miseczek, zostały już przedstawione przez innych uczestników konkursu. Postanowiłam więc, że zupę gulaszową z zacierkami podam w ... puszce po konserwie. W towarzystwie aluminiowej łyżki i otwieracza do puszek nie prezentuje się może zbyt romantycznie, ale na turystyczny wypad z bliską osobą z poczuciem humoru, będzie trafiona!




Polecam wypróbowanie przepisu i koniecznie trzymajcie kciuki za moją wygraną!


sobota, 9 lutego 2013

Rozdanie - baza pod cienie Urban Decay



Od dawna szukam idealnej bazy pod cienie. Testowałam już kilka m.in. ArtDeco, Kobo, Hean, Sephora (pisałam o nich tutaj). Kiedy ostatnio używana baza Hean dobijała do dna, postanowiłam rozejrzeć się za czymś nowym. Po licznych pochwalnych recenzjach czytanych w internecie najbardziej zapragnęłam legendarnej bazy Urban Decay. Kupiłam więc to małe cudo na e-bayu (za niemałą kwotę), ale niestety moje szczęście nie trwało długo, bo zupełnie się u mnie nie sprawdziła - cienie rolowały się na niej błyskawicznie :(
Użyłam jej dwa razy i więcej nie zamierzam dawać jej szansy. Makijaż musi przetrwać na moich oczach kilka godzin w pracy, a z UD już po 2 godzinach wyglądałam jakbym wracała do domu po całonocnej imprezie. Być może są wśród Was fanki Primer Potion, więc chętnie oddam bazę komuś, kto z niej skorzysta.
Baza jest świeża, kupiona w styczniu tego roku, użyta dwa razy, zapakowana jeszcze w oryginalne pudełko.


Warunkiem uczestnictwa w losowaniu jest publiczne obserwowanie mojego bloga (1 los).

Dodatkowe losy można uzyskać za:
- polubienie "Księżniczkowych pasji" na Facebooku (2 losy)
- informację o rozdaniu na swoim blogu w osobnej notce, ze zdjęciem i linkiem do tego posta lub w pasku bocznym (2 losy)
- dodanie mojego bloga do blogrolla (2 losy)


Chciałabym docenić też najbardziej aktywne komentatorki:
Alieneczka, Beauty Wizaż, Chabrowa, Dagusia, France30, Magdalena B, Ola, Orlica, Przeszkoda, SexiChic, Tygrysek, Wielki Kufer, Yasinisi, butterfly, laquer-maniacs, outside-glass, sauria80, tova1, zoila, Łowczyni.
Jeśli zechcą wziąć udział w rozdaniu, otrzymają dodatkowe 2 losy.


Zgłoszenie do udziału w rozdaniu umieść w komentarzu pod tym postem według schematu:



Obserwuję jako: nick
Mój e-mail: mail
Polubienie "Księżniczkowych pasji" na Facebooku: tak (nazwa profilu)/nie
Notka o rozdaniu/Pasek boczny: link do notki lub bloga/nie
Blogroll: link do bloga/nie
Aktywna komentatorka: tak/nie
Rozdanie zakończy się 02.03.2013 o godzinie 23.59. Zwycięzcę ogłoszę następnego dnia. Zapraszam!

piątek, 8 lutego 2013

Pieczarki w sosie balsamicznym ze słodką nutą

Przepis na pieczarki balsamiczne jest autorstwa Marty Gessler (pochodzi z książki "Kolory smaków"), jednak po kilku próbach przyrządzania tego dania, zmieniłam w nim nieco proporcje składników i sposób przygotowania.
Może się wydawać, że smażone pieczarki nie są wyszukanym daniem, jednak w towarzystwie sosu na bazie octu balsamicznego i oliwy, z dodatkiem brązowego cukru i tymianku, smakują oryginalnie i wybornie. Polecam szczególnie na romantyczną kolację we dwoje, koniecznie z butelką czerwonego wina.


Składniki:
- 0,5 kg małych pieczarek
- 40 ml oliwy z oliwek
- 40 ml octu balsamicznego
- 3 łyżki cukru brązowego
- 3 ząbki czosnku
- sól, tymianek

Potrzebne akcesoria:
wok lub tradycyjna patelnia, praska do czosnku

Ilość porcji: 2
Koszt potrawy: ok. 5 zł
Cena za porcję: 2,50 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 5 min
Czas smażenia i duszenia: ok. 15 min


Oliwę rozgrzewamy w woku, a następnie na gorący tłuszcz wrzucamy umyte i osuszone pieczarki. Smażymy około 5-8 minut (w zależności od wielkości pieczarek). Solimy do smaku i wrzucamy przeciśnięty przez praskę czosnek. Przesmażamy jeszcze chwilkę uważając, by czosnek się nie przypalił - wystarczą 1-2 minuty. Na koniec dodajemy brązowy cukier i ocet balsamiczny. Dusimy pieczarki aż sos zredukuje się o połowę i zgęstnieje. Pod koniec duszenia posypujemy suszonym tymiankiem. Podajemy gorące.


środa, 6 lutego 2013

Kremowe mydełko do rąk z czekoladą od BingoSpa



Kiedy wielokrotnie przemierzałam kosmetyczne regały w Auchan, zastanawiałam się nad zakupem tego mydełka. Uwielbiam wszelkie jadalne zapachy, w szczególności zimową porą, więc któregoś razu się skusiłam. Czy było warto? Zapraszam do przeczytania recenzji.


Najpierw co nieco od producenta:

Kremowe mydełko z czekoladą do rąk BingoSpa o kremowej konsystencji i orzeźwiającym zapachu zawiera czekoladę, która posiada właściwości silnie nawilżające, przeciwutleniające, tonizujące. Odżywcze składniki czekolady pobudzają metabolizm komórkowy, regenerują, działają kojąco.

Ziarno kakaowca - Theobroma cacao - z którego powstaje czekolada zawiera wiele cennych dla skóry substancji, posiada zdolność zmiękczania skóry. Poza tym wykazuje działanie odmładzające i odświeża skórę, skutecznie likwiduje jej suchości. Antyoksydanty, czyli składniki spowalniające proces starzenia się skóry, znajdujące się w czekoladzie, zapobiegają rozwojowi wolnych rodników, które wpływają na utratę przez skórę kolagenu, elastyny i innych protein. Inne bogactwa czekolady to: witaminy A, B1, B2, B3, E, PP, teobromina, kofeina, fenyloetyloaminę, węglowodany, białko, błonnik, flawonoidy, alkaloidy oraz mikroelementy jak np. magnez, i żelazo.

Czekolada zawiera również wiele żelaza, cynku, magnezu i wapnia, które przyspieszają krążenie krwi w organizmie, zmniejszając wszelkie obrzęki na skórze.

Czekoladowe mydełko BingoSpa wzmacnia i chroni warstwę lipidową skóry. Działa antystarzeniowo i poprawia odporność skóry dłoni na działanie szkodliwych czynników zewnętrznych. Do codziennej pielęgnacji dłoni.

źródło: www.bingosklep.com





Pojemność: 300 ml

Cena: 12 zł



Mydełko ma istotnie bardzo kremową konsystencję, nie przypomina typowych, żelowych mydeł do rąk. Zarówno gęstość jak i kolor kosmetyku kojarzą się z płynną czekoladą ...

Spodziewałam się więc prawdziwej czekoladowej uczty, tymczasem zapach mydła jest bardzo daleki od moich wyobrażeń o nim. Przypomina co prawda czekoladę, ale jest mdły i chemiczny, zupełnie nieapetyczny i "niejadalny". Do tego wcale nie jest intensywny (choć w przypadku nieudanego zapachu to raczej plus), wyczuwalny tylko w chwili aplikacji - momentalnie się ulatnia, nie wypełnia łazienki, nie pozostaje na dłoniach.




Co do samej skuteczności mycia to też jest nieciekawie. Mydełko pieni się nieznacznie, w zasadzie prawie wcale. Kiedy go używam mam wrażenie, że najpierw jeszcze bardziej brudzę ręce (tak jakbym taplała dłonie w czekoladowym błotku), przez co czynność mycia rąk trwa trochę dłużej niż zwykle. Zauważyłam, że mydło nie jest skuteczne przy usuwaniu większych zabrudzeń dłoni - musiałam używać dodatkowo mydła w kostce. Denerwuje mnie też, że trzeba dokładnie spłukać kosmetyk z całej umywalki po każdym użyciu mydła, bo kiedy chlapnie gdzieś na ceramikę, za moment zasycha i pozostawia po sobie brązowy naciek.


Dłonie po użyciu mydła nie są dotkliwie wysuszone tak jak po niektórych mocnych detergentach, ale lekko ściągnięte i potrzebują nałożenia kremu.

Opakowanie, chociaż świetnie zaprojektowane graficznie, także ma swoje wady. Naklejka na plastiku jest wykonana z papieru, który nie jest dostatecznie odporny na wodę i zabrudzenia. Już po kilku użyciach butelka wyglądała przez to nieestetycznie - papier był pomarszczony i cały w zaciekach (zarówno od samego mydła jak i innych kosmetyków używanych w pobliżu).

Pompka działa bez zarzutu, jednak u wylotu dozownika osadza się mydło i zasycha. Czasami tworzyła się tu nawet skorupka zapychająca pompkę.

Podsumowując - kompletny niewypał i to jeszcze za niemałe pieniądze, bo 12 złotych jak na mydło do rąk to naprawdę sporo. Wydajnością też nie powala, ale to przez to, że nie myje skutecznie i zwykle jestem zmuszona użyć większej ilości.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Makijaż od Madame L'Ambre


Kosmetyki Madame L'Ambre po raz pierwszy widziałam w drogerii Hebe. Szczerze mówiąc, chyba nigdy widok pełnej szafy kosmetyków kolorowych tak mnie nie zachwycił! Opakowania mają bajeczne, idealnie trafiają w mój gust. Przepiękne są szczególnie eleganckie i solidne szkatułki, tłoczenia na prasowanych cieniach, czy zdobienia opakowań kosmetyków pielęgnacyjnych stylizowane na secesyjne.

Na początek kilka słów o firmie:

Marka kosmetyków Madame L'Ambre jest absolutną nowością na rynku polskim, stworzoną z miłości do piękna dla każdej kobiety poszukującej unikalnego i intrygującego sposobu wyrażania siebie.
Kosmetyki Madame L'Ambre produkowane są w oparciu o profesjonalne receptury, nowoczesne technologie, na bazie najlepszych surowców i wyselekcjonowanych składników aktywnych.
Oryginalność i wyjątkowość Madame L'Ambre to wysoka jakość, ale także czar ręcznie robionych opakowań oraz filozofia marki, nawiązująca do romantycznych historii z malowniczych i kobiecych czasów secesji.

źródło:  www.madamelambre.eu


Bardzo ucieszyła mnie możliwość współpracy z tą marką. Dostałam do testów kredkę do oczu, konturówkę do ust, dwa cienie do powiek, szminkę i krem pod oczy Silk Charm (o kremie napiszę za jakiś czas).




KREDKA DO OCZU


To miękki ołówek, którym można delikatnie podkreślić lub skorygować kształt oka. Komfortowa, delikatna konsystencja produktu zapobiega naciąganiu delikatnej skóry okolic oczu. Precyzyjne linie podkreślają kontur oczu i w zależności od życzenia dają efekt subtelnego bądź wyrafinowanego makijażu.

źródło:  www.madamelambre.eu

Cena: 10 zł



Czarna kredka do powiek to podstawowy element mojej kosmetyczki. Nie przepadam za eyelinerami w pisakach czy pędzelkach i do kresek wybieram kredki, choć sporadycznie zdarza mi się też używać eyelinera w kamieniu.

Nie cierpię twardych kredek - nie ma dla mnie nic gorszego od torturowania powiek twardym ołówkiem, który w dodatku po wszystkich męczarniach pozostaje niewidoczny. Kredka Madame L'Ambre jest pod tym względem idealna - miękka na tyle, by malować bezproblemowo i bezboleśnie, ale nie aż tak, by miała się rozpadać pod naciskiem. Kolor jest głęboki, czarny, smolisty, choć wiadomo, że kredką nie uzyskamy tak intensywnej barwy jak przy pomocy linera.

Jeśli chodzi o trwałość to także bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie odbija się na powiekach, nie ściera, nie rozmazuje - wytrzymuje cały dzień bez poprawek. Niestety nie spisuje się najlepiej na linii wodnej, bo znika dość szybko (na szczęście mam Essence Long Lasting, która jest nie do zdarcia).




KONTURÓWKA DO UST

Doskonale wyrównują kształt ust. Jako podkład pod pomadkę, pomagają w jej utrzymaniu przez cały dzień. Makijaż ust jest bardziej odporny na ścieranie, a kontur ust nie ulega deformacji. Twoje usta są naturalnie piękne przez cały dzień.

źródło:  www.madamelambre.eu

Cena: 10 zł




Konturówka do ust zachwyciła mnie kolorem - ślicznym różem wpadającym lekko w koral. Muszę się przyznać, że to moja pierwsza konturówka - wcześniej ten kosmetyk wydawał mi się zbędny. Jak bardzo się myliłam! Z konturówką eksperymentowałam na wiele sposobów - łączyłam z matowymi i błyszczącymi szminkami w tonacjach różu, błyszczykami, pomadkami w płynie. Używałam też jako podkład pod samą szminkę.

Malowanie kreski nie wymaga wprawy, gdyż operowanie konturówką jest bardzo łatwe. Podobnie jak kredka do oczu jest miękka i gładko sunie po wargach zostawiając piękną, nasyconą pastelowym kolorem linię. Przede wszystkim zauważalnie poprawia wygląd makijażu ust, które stają się pełniejsze i bardziej eleganckie. Zaobserwowałam, że większość szminek i błyszczyków w duecie z konturówką staje się też bardziej trwała.



Dzięki Madame L'Ambre z pewnością niedługo zaopatrzę się w kilka kolorów konturówek. Nie wiem, czy ten produkt wyróżnia się na tle innych, bo nie mam porównania, ale na pewno jest godny polecenia.

Zarówno kredkę jak i konturówkę trzeba temperować. W tej kwestii jestem leniem i zdecydowanie wolę automatyczne wersje ołówków, chociaż te mają swój szczególny urok (po zatknięciu zatyczek bardziej przypominają mi pałeczki do ryżu niż kosmetyki do makijażu). Ceny kredek, biorąc pod uwagę ich jakość i wydajność, są bardzo korzystne.




CIENIE PRASOWANE

W kolekcji cieni Madame odkrywa prawdziwą feerię barw. Składa się ona z pięćdziesięciu zróżnicowanych kolorów –  indywidualną paletę znajdą tu zwolenniczki każdego typu makijażu, na wszelkiego rodzaju okazje.
Aksamitna masa cieni zawiera talk o odpowiednim stopniu rozdrobnienia cząsteczek, co gwarantuje idealną aplikację na delikatnej skórze powiek, cienie są jedwabiście gładkie i bardzo trwałe. Formuła wzbogacona o cząsteczki naturalnego minerału – miki, powoduje że po rozprowadzeniu na powiece cieniutka powłoka koloru wspaniale rozprasza światło, makijaż wygląda świeżo i ukrywa ewentualne niedoskonałości skóry powiek.



źródło:  www.madamelambre.eu

Cena: 8 zł

Waga: 2 g




Dostałam dwa cienie: nr 01 matową biel oraz nr 30 oliwkowo-złotą, opalizującą zieleń. Wszystkie pojedyncze cienie Madame L'Ambre mają przepiękne tłoczenia logo firmy (trochę przypominają mi znaczek Versace), przez co aż szkoda było mi ich używać.

Ten, kto chociaż trochę śledzi mojego bloga wie, że jestem absolutną cieniomaniaczką. Chwilami nie mam już ich gdzie pomieścić. Przetestowałam wiele cieni różnych firm, więc jestem naprawdę wymagająca.


Biały cień ma kredową konsystencję, jest idealnie matowy, no i po prostu ... biały. Będzie dobry do rozjaśniania kolorów innych cieni albo pod łuk brwiowy. Zieleń jest już bardziej kremowa niż kredowa, ale to ze względu na odmienne wykończenie - połyskujące i opalizujące złotem.

Cienie lekko kruszą się przy nabieraniu na pędzelek, przez co traci się nieco produktu. Przy umiejętnym operowaniu pędzelkiem nie osypują się, no i całkiem dobrze się rozcierają.

Trwałość niezła, ale nie powalająca. Używane na bazie Paese (na której np. Sleeki trzymają się od rana do wieczora) zbierają się w załamaniu po kilku godzinach. Ich pigmentacja też nie powala - myślę, że jest to widoczne na swatchach.

Oceniam te cienie jako przeciętne. Uważam, że nie są warte 8 zł za jedną sztukę. Jeśli mamy takie pieniądze na pojedyncze cienie, to polecam w podobnej cenie np. system Freedom z Inglota - o idealnej konsystencji, trwałości, pigmentacji i wydajności.

Poniżej swatche cieni w świetle dziennym (po lewej) i świetle sztucznym (po prawej):








POMADKA DO UST

Kolekcja pomadek w wielu odcieniach ułatwia dopasowanie odpowiedniego koloru do każdego stroju, okazji i nastroju. Pomadki Madame L'Ambre są nie tylko ozdobą  makijażu, ponieważ dodatkowo dbają o regenerację Twoich ust. Oligopeptydy oraz witaminy A, E i F zawarte w recepturze pomadki Madame L'Ambre, delikatnie pielęgnują, modelują i wygładzają usta wychwytując wolne rodniki. Składniki pomadki stanowią dodatkową ochronę wrażliwego naskórka, zapobiegając starzeniu się skóry, chroniąc usta przed negatywnym wpływem promieni słonecznych.

źródło : www.madamelambre.eu

Cena: 17 zł

Waga: 4 g



Do testów otrzymałam kolor nr 19, który określiłabym jako ciepły, ciemny brąz o delikatnym, miedzianym połysku. Jest elegancki, głęboki, kobiecy, ale niestety zupełnie nie mój. Nie czuję się dobrze w ciemnych kolorach ust, szczególnie w tonacji brązów, bo mam wrażenie że taki makijaż bardzo mnie postarza. Być może za jakiś czas zmienię zdanie, ale na razie zdecydowanie bliżej mi do mocno zaakcentowanych oczu i ust w kolorze nude czy mauve.

Pomadka jest cudownie miękka, absolutnie nie szorstka i tępa. To, co mnie najbardziej w niej urzekło to to, że zostawia usta idealnie nawilżone - nie wysusza, a wręcz doskonale pielęgnuje. Nie ma mowy o podkreśleniu suchych skórek. Przyznam, że ostatnio moje usta nie są w najlepszej formie, a po użyciu tej pomadki zupełnie tego nie widać!




Pachnie standardowo tak jak większość bazarkowych pomadek do ust, ale subtelnie i niedrażniąco. Jak na pomadkę o kremowej konsystencji i nawilżającej formule, ma całkiem dobrą trwałość (zwykle to te matowe i suche pozostają dłużej na ustach). Nie trzyma się jednak najlepiej, kiedy mamy czynienia z jedzeniem czy piciem, a przez ciemny kolor zostawia ślady na naczyniach. Trzeba więc uważać, by używać jej na odpowiednie okazje, no i trzymać w torebce, by w każdej chwili móc ewentualnie skorygować makijaż.

Opakowanie w wielobarwne kwiaty i motyle jest przeurocze! Chociaż wykonane z powlekanej tekturki, to jest naprawdę solidne - otwiera i zamyka się bez problemu, nie uszkadzając samej pomadki. Bardzo żałuję, że to nie mój kolor i będzie musiała znaleźć nowego właściciela. Myślę, że spodoba się mojej Mamie i będzie jej częściej używać niż ja.

Cena 17 zł nie jest może specjalnie atrakcyjna (znam dobre pomadki tańsze niż 10 zł), ale przy tej jakości produktu i opakowania wydaje się do przeżycia. Możliwe, że skuszę się na jakąś wersję, która będzie mi odpowiadać kolorystycznie.


Produkty otrzymałam do testów od firmy Madame L'Ambre, nie wpływa to jednak na moją ocenę.


sobota, 2 lutego 2013

Peeling parafinowy do dłoni Ziaja Pro


Peeling do dłoni to kosmetyk, z którego zakupu można zrezygnować. Wystarczy przecież użyć peelingu do ciała, czy też domowym sposobem zmieszać cukier z oliwką, by stworzyć własny preparat  złuszczający naskórek.

Oczywiście jako kosmetykomaniaczka "muszę" mieć oddzielny peeling do każdej części ciała (no, może prawie każdej), więc i peeling do dłoni zawsze mam na stanie. Obecnie używam fantastycznego produktu od Ziai z linii Ziaja Pro - teoretycznie przeznaczonej do użytku profesjonalnego w gabinetach kosmetycznych. Kosmetyki z tej serii można nabyć np. na allegro, czy też w drogeriach internetowych. Bardzo trudno trafić na nie w stacjonarnych sklepach.

Opis producenta:

Bawełniany program do pielęgnacji dłoni

Najnowszy program ZIAJA PRO został opracowany z myślą o specjalistycznej pielęgnacji dłoni.
Zabieg złuszczająco-relaksujący: peeling parafinowy z mikrogranulkami mocny

Cel zabiegu:
- poprawa gładkości i miękkości skóry;
- przygotowanie dłoni do dalszych zabiegów pielęgnacyjnych.

Efekt:
- poprawa mikrocyrkulacji i witalności skóry;
 - ułatwiona biodostępność substancji aktywnych.




Pojemność: 250 ml

Cena: 12 zł


Peeling Ziaja Pro tworzą mikroskopijne, syntetyczne drobinki (ze składu wnioskuję, że polietylenowe) zatopione w kremowo-olejowej bazie. Produkt Ziai wyróżnia na tle innych np. cukrowych peelingów to, że granulek jest przeogromna ilość i są one naprawdę tyciutkie.

Nieprzeciętny jest także zapach ... Odbieram go jako korzenny, przyprawowy i nieco męski. Kojarzy mi się z męskimi perfumami o złożonej, aromatycznej i ciepłej kompozycji.



Teraz najważniejsze, czyli działanie. Przymiotnik "mocny" idealnie charakteryzuje ten produkt. Nie jest on tak bardzo inwazyjny, by podrażniać skórę i powodować zaczerwienienia, a jednocześnie jest na tyle ostry, by idealnie wygładzić dłonie. Po kilkuminutowym masażu peelingiem Ziai skóra dłoni jest nie do poznania: jaśniejsza, jednolita, aksamitna w dotyku. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, jak taki niepozorny krem, w którym nawet nie widać złuszczających drobin, może być tak skuteczny. Efekt utrzymuje się dużo dłużej w porównaniu do używanych przeze mnie wcześniej peelingów cukrowych.

Nie wysusza, ale też specjalnie nie natłuszcza dłoni. Pozostawia na nich parafinowy film, podobny do oliwek na parafinie typu Johnson&Johnson. Zawsze po złuszczaniu w zastępstwie maseczki nakładam grubszą warstwą aktualnie używany krem do rąk.

Opakowanie minimalistyczne, charakterystyczne dla wszystkich kosmetyków Ziaja Pro. Chociaż plastik jest nieprzezroczysty, to pod światło dokładnie widać ilość zużytego produktu. Dzięki dołączeniu do butelki pompki kosmetyk dozuje się wygodnie i higienicznie.

Pojemność jest przeogromna jak na domowy użytek, więc warto po zakupie podzielić się produktem lub używać z kimś na spółkę. Cenę ma naprawdę niską biorąc pod uwagę jakość i wielomiesięczną wydajność. Szkoda tylko, że kosmetyki Ziaja Pro nie są szerzej dostępne.

piątek, 1 lutego 2013

Acnefan - mój superinteligentny pogromca pryszczy



Jako, że zmagam się z problemową cerą już od końca podstawówki, przetestowałam przez ten czas niezliczone ilości preparatów punktowych i kremów na trądzik. Zwykle rozstawałam się z nimi po pierwszym zakupie, często nawet nie zużywając całego opakowania. Większość była nieskuteczna lub działająca na tyle słabo, że nie spełniała moich oczekiwań. Bywały też i takie preparaty, które wyrządziły więcej szkody niż pożytku.

Jednym z niewielu produktów przeciwtrądzikowych, które zagościły u mnie na dłużej jest krem do cery trądzikowej Acnefan firmy Asa, który służy do stosowania miejscowego. Zanim opiszę moje doświadczenia z tym preparatem, słowo od producenta:

Krem do pielęgnacji cery trądzikowej. Preparat o podwójnym działaniu: wysuszającym i ściągającym. Zmniejsza skłonność do powstawania ropnych wykwitów i grudek. Ma właściwości wysuszające i ściągające.
Wskazania:
• do pielęgnacji skóry ze skłonnością lub objawami trądziku,
• zmniejsza skłonność do powstawania ropnych wykwitów,
• likwiduje grudki, delikatnie wysusza wykwity zapobiegając zmianom ropnym,
• zmniejsza zaczerwienienie skóry w miejscu wykwitów.


źródło: www.asa.eu 





Cena: 14 zł

Pojemność: 25 ml



Nie jest to produkt o żelowej, wchłanialnej konsystencji, który możemy użyć rano i ukryć pod makijażem. Nadaje się tylko do stosowania na noc, ewentualnie w ciągu dnia, pod warunkiem, że mamy uodpornionych na widok naszej buzi w białych plackach domowników i nie spodziewamy się gości.

Acnefan ma biały kolor, jest dość rzadki, przez co łatwo przesadzić z ilością dozowanego kremu, szczególnie na początku używania. Przed wyciskaniem trzeba koniecznie wstrząsnąć tubką, bo lubi się rozwarstwiać i wypluwać ze środka najpierw wodę. Po aplikacji przez dłuższy czas krem pozostaje "mokry" i łatwo go rozmazać, później zasycha tworząc skorupkę (jego zachowanie można porównać do zasychającej pasty do zębów). Pachnie specyficznie, ziołowo-kamforowo, podobnie do olejku herbacianego, tak powiedzmy ... aptecznie.




Nie jest to więc krem marzeń, jeśli chodzi o wygodę i przyjemność stosowania, natomiast jeśli chodzi o działanie - dla mnie nie ma sobie równych.

Podejrzewam, że w kremie jest jakaś inteligentna formuła, która rozpoznaje z jakim pryszczem ma do czynienia i odpowiednio działa (używam sformułowania "inteligentna formuła" zupełnie świadomie, choć zdaję sobie sprawę, że jest na poziomie tekstu reklamowego odżywki Pantene, która "scala rozdwojone końcówki"). Po zastosowaniu Acnefana wykwity ropne powiększają się, ściągają i wyłażą na wierzch, gojące pryszcze przysuszają się i znikają, świeże przebarwienia potrądzikowe rozjaśniają się i kolorytem zrównują ze skórą dookoła, a podskórne gule wyraźnie się zmniejszają (te naprawdę oporne wymagają jednak 2-3 aplikacji do całkowitego zniknięcia). Jednym słowem - to prawdziwy czarodziej.

Z naturalnych składników mamy tu rumianek, nagietek i olejek z drzewa herbacianego. Ten ostatni szczególnie dobrze wpływa na moje zmiany pryszczowe - stosuję czasami solo olejek z drzewa herbacianego The Body Shop albo jego tańszy zamiennik.




Wcześniej kupowałam Acnefan w innym opakowaniu, te nowe podoba mi się znacznie bardziej. Jest nie tylko przyjemniejsze graficznie, ale i bardziej solidne, szersze i wykonane z grubszego plastiku. Przy poprzednim opakowaniu zdarzyło mi się, że złamał się dozownik u nasady, a normą było już pękanie w poprzek tubki. Musiałam przeciskać preparat do słoiczka albo kleić taśmami. Nowe mam od ponad miesiąca i nie wygląda na to, by miało się jakoś zniszczyć.




Cena jak na taką pojemność jest bardzo korzystna. Preparaty punktowe mają zazwyczaj po 15 ml, a Acnefan aż 25 ml. Kiedyś miałam znacznie więcej problemów z trądzikiem i zużywałam opakowanie w dwa miesiące, teraz starcza mi nawet na ponad pół roku. Nie kupimy go w drogeriach, ale jest dostępny w większości aptek.

Przy Acnefanie można oczywiście ponarzekać na utrudnioną aplikację i wygląd jak podczas ospy, ale to wszystko przestaje mieć znaczenie, gdy pryszcze znikają podczas jednej nocy! Polecam go serdecznie zarówno tym, którzy zmagają się z zaawansowanym trądzikiem (choć wiadomo, że sam preparat punktowy nie wystarczy i tu zapraszam do lektury posta o kremach Niszcz Pryszcz), jak i tych o nieskazitelnej cerze, którym co jakiś czas wyskoczy coś nieproszonego.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...