wtorek, 4 listopada 2014

Marchewka duszona w miodzie



Dziś przepis na pyszny dodatek z kuchni żydowskiej, zwany marchewkowym cymesem. Zachęcam do wypróbowania wszystkich wielbicieli marchewki, ale także tych, którzy za nią nie przepadają - duszona długo w miodzie i białym pieprzu nabiera zupełnie nowego wymiaru.
Przepis inspirowany książką "Podróże kulinarne: kuchnia żydowska".




Składniki:
- 1 kg marchewki
- 250 g miodu np. wielokwiatowego
- 4 łyżki oleju
- 4 łyżki brązowego cukru
- pół łyżeczki soli
- płaska łyżeczka białego pieprzu

Potrzebne akcesoria:
średni garnek
  
Ilość porcji: 6
Koszt potrawy: 10 zł
Cena za porcję: 1,70 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 5 min
Czas smażenia i gotowania: ok. 90 min 


Marchewkę obieramy i kroimy w cieniutkie talarki (o grubości ok. 4-5 mm). W garnku rozgrzewamy olej i na gorący wrzucamy marchewkę. Smażymy kilka minut dość często mieszając aż marchewka nieco się podsmaży i zmieni kolor na jaśniejszy. Dorzucamy cukier i jeszcze chwilę smażymy. Zalewamy wodą do poziomu marchewki i doprowadzamy do wrzenia. Do gotującej marchewki dodajemy miód, sól i biały pieprz. Zmniejszamy ogień do minimum i na najmniejszym płomieniu dusimy pod przykryciem przez około godzinę. Po tym czasie zdejmujemy pokrywę i odparowujemy jeszcze przez 15-20 minut aż marchewka stanie się szklista, a sos będzie miał konsystencję gęstego syropu.

Podajemy na ciepło np. do wołowiny, ale doskonale smakuje także na zimno.

Biały pieprz nadaje mocnej, głębokiej, charakterystycznej ostrości, której nie zastąpi pieprz czarny. Smak marchewki jest bardzo wyrazisty, słodko-ostry, dlatego dla osób, które wolą łagodniejszy smak radziłabym zmniejszyć znacznie ilość pieprzu, nawet o połowę.

czwartek, 29 maja 2014

Pieczeń z suszonymi pomidorami

Dzisiaj kolejny post kulinarny. Tym razem będzie to przepis na wspaniałą, aromatyczną pieczeń o bardzo oryginalnym smaku, który zyskuje dzięki suszonym pomidorom i prażonemu słonecznikowi.


Składniki:
- 0,5 kg mielonego mięsa wołowo-wieprzowego
- 2 bułki kajzerki
- pół szklanki śmietany
- pół szklanki mleka
- cebula
- 4 ząbki czosnku
- 3 jajka
- 4 łyżki bułki tartej
- 2 łyżki ziaren słonecznika
- 10 suszonych pomidorów
- łyżeczka ziół prowansalskich
- sól, pieprz

Potrzebne akcesoria:
patelnia, miska, forma silikonowa do pasztetów
  
Ilość porcji: 10
Koszt potrawy: 14 zł
Cena za porcję: 1,40 zł
Trudność: Średniotrudne
Czas przygotowania: 10 min
Czas pieczenia: ok. 50 min 

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Kajzerki dzielimy na małe kawałki, zalewamy śmietaną wymieszaną z mlekiem i odstawiamy do napęcznienia. Ziarenka słonecznika prażymy na suchej patelni aż staną się złotobrązowe (trzeba uważać, żeby ich nie przypalić). Pomidory kroimy na mniejsze kawałki. Cebulę kroimy w kostkę i podsmażamy na aromatycznym oleju z suszonych pomidorów.
W misce łączymy mięso mielone, podsmażoną cebulę, pomidory, słonecznik, papkę z bułek, śmietany i mleka oraz przyprawiamy przeciśniętymi przez praskę ząbkami czosnku, ziołami prowansalskimi, solą i pieprzem. Na koniec wbijamy jajka i dodajemy bułkę tartą. Całość wyrabiamy rękami tak jak mięso na kotlety mielone. Masę przekładamy do silikonowej formy. Pieczemy około 50 minut w 180 stopniach.

Jeśli nie mamy formy silikonowej możemy oczywiście użyć zwykłej keksówki, ale przed nałożeniem masy trzeba ją natłuścić masłem i wysypać bułką tartą, aby pieczeń nie przywarła podczas pieczenia.




Pieczeń jest wspaniała na ciepło jak główne danie, ale może być też dodatkiem do chleba w zastępstwie wędliny.

Tak prezentuje się tuż po upieczeniu:




Podstawą udanego dania są oczywiście dobrej jakości składniki, dlatego w miarę możliwości staram się zastępować marketowe półprodukty własnymi przetworami i wyrobami. Do tego przepisu użyłam suszonych pomidorów mojego autorstwa. Przepis pojawi się z pewnością na blogu, kiedy nadejdzie pomidorowy sezon.




wtorek, 27 maja 2014

Najprostsza botwinka o pięknym kolorze



Nie było mnie tu prawie rok i trochę zatęskniłam za blogowaniem. Może jeszcze ktoś tu zajrzy i coś przeczyta.

Kiedy zaczyna się sezon na nowalijki, zawsze odżywam w kuchni i do oporu gotuję dwie zupy: szczawiową (przepis pojawił się na blogu tutaj: klik) oraz botwinkę. Dzisiaj notka o tej drugiej. Sekret smaku i koloru tej zupy tkwi w dwóch dodatkach - odrobinie cukru i octu jabłkowego.




Składniki:
- 3 pęczki botwinki z buraczkami
- 200 g kwaśnej śmietany 18% (małe opakowanie)
- 3 łyżki cukru
- 3 łyżki octu jabłkowego
- 2 ząbki czosnku
- sól, pieprz, przyprawa typu vegeta
Dodatkowo do podania:
- jajka ugotowane na twardo
- koperek




Ilość porcji: 8
Koszt potrawy: ok. 8 zł
Cena za porcję: 1 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 5 min
Czas gotowania: ok. 30 minut



Botwinkę bardzo dokładnie myjemy i płuczemy tak, żeby pozbyć się piasku i zanieczyszczeń. Nigdy nie obieram buraczków (kiedy są malutkie po obraniu niewiele by z nich zostało), ale porządnie je szoruję i obcinam ewentualne korzonki. Łodygi i liście kroimy drobno, a buraczki zostawiamy w całości (duże możemy przekroić na pół), wrzucamy do garnka i zalewamy około 4 litrami wody. Wstawiamy na gaz, dorzucamy cukier, vegetę i zmiażdżone ząbki czosnku. Kiedy woda się zagotuje, zmniejszamy ogień i po około 20 minutach gotowania dodajemy ocet jabłkowy. Gotujemy jeszcze około 10 minut do miękkości buraczków. Na koniec przyprawiamy do smaku solą i pieprzem. Rozprowadzamy śmietanę gorącą zupą i dolewamy roztwór do garnka. Nie gotujemy już razem ze śmietaną, żeby się nie zważyła.

Botwinkę podajemy na ciepło lub zimno z dodatkiem ugotowanych na twardo jajek. Możemy także wierzch posypać koperkiem (ja go nie lubię, więc pomijam).





W wielu moich przepisach pojawia się sformułowanie "przyprawa typu vegeta". Sama nigdy nie dodaję przypraw Vegeta, Kucharek, Warzywko itp. bo zawierają mnóstwo soli i glutaminian sodu. Kupuję za to na Allegro ich rewelacyjny, zdrowy odpowiednik - przyprawę Soviera Premium, która składa się wyłącznie z suszonych warzyw z niewielką ilością soli. Polecam wypróbować, a założę się, że nie wrócicie już do chemicznych, uniwersalnych mieszanek z marketów.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Klasyczna młoda kapusta




Szczerze mówiąc nigdy nie przepadałam za młodą kapustą, zawsze kojarzyła mi się ze znienawidzonym koperkiem i przykrym zapachem roznoszącym się po kuchni. W tym roku mąż uparł się, że ma ochotę na młodą kapustę i sam ją przyrządził. Muszę przyznać, że nie jest wcale taka zła, chociaż z pewnością nie znajdzie się w gronie moich przysmaków, za to mąż się nią zajadał. Przepis znaleziony tutaj: klik.




Składniki:
- główka młodej kapusty
- 2 średnie cebule
- pęczek koperku
- kilka liści laurowych
- ok. 10 ziaren ziela angielskiego
- 2 łyżki oliwy
- 2 łyżeczki soli
- pieprz do smaku


Potrzebne akcesoria:
średni garnek
  
Ilość porcji: 4
Koszt potrawy: ok. 6 zł
Cena za porcję: 1,50 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 15 min
Czas duszenia: ok. 30 min 




Młodą kapustę szatkujemy drobno, a cebulę kroimy w kostkę. Do garnka przekładamy pokrojoną kapustę, cebulę, oliwę i wszystkie przyprawy z wyjątkiem koperku. Całość zalewamy około 2 szklankami wody i dusimy pod przykryciem mniej więcej pół godziny. Pod sam koniec duszenia dokładamy pokrojony koperek.

Kapustę podajemy na ciepło, z dodatkiem młodych ziemniaków, pieczywem albo jako samodzielne danie. To przepis podstawowy, ale można go urozmaicać na różne sposoby np. dokładając marchewkę.


niedziela, 9 czerwca 2013

Przegląd żeli pod prysznic Dove



Jakiś czas temu zostałam zakwalifikowana do długotrwałego testowania produktów Dove w ramach działającego na portalu Wizaz.pl Klubu Recenzentki. W pierwszej paczce znalazłam 4 kosmetyki do mycia ciała, których używałam przez ostatni miesiąc. W tym poście chciałam wyrazić o nich opinię, a także porównać je między sobą.

Z marką Dove mam raczej miłe doświadczenia (przed epoką kosmetykoholizmu używałam np. przez dłuższy czas tylko uniwersalnego kremu Dove Intensive Cream), choć pamiętam że kilka kosmetyków niezbyt przypadło mi do gustu. Bardzo cenię ich kampanie reklamowe, przyznam że jako jedne z nielicznych do mnie przemawiają. Bliskie jest mi hasło odkrywania kobiecego piękna bez względu na figurę, wiek, kolor czy defekty skóry. Polecam obejrzeć też filmik innej kampanii - Dove Real Beauty Sketches, jeśli jeszcze nie widzieliście, bo naprawdę robi wrażenie.

źródło: www.idoveyou.pl





Do testów otrzymałam żel pod prysznic Go Fresh o zapachu figi i kwiatu pomarańczy, żel pod prysznic Purely Pampering 'Mleczko migdałowe z hibiskusem', odżywczy żel pod prysznic Deeply Nourishing i kremowy mus pod prysznic Creme Mousse. Pierwsze trzy moim zdaniem rozróżnia jedynie zapach, natomiast właściwości myjące są na tyle zbliżone, że opiszę je wszystkie naraz.

Najpierw opisy producenta o poszczególnych kosmetykach:

Żel pod prysznic Go Fresh o zapachu figi i kwiatu pomarańczy.

Zawiera NutriumMoisture™ unikalne połączenie składników odżywczych naturalnie występujących w skórze i nawilżających, które dobrze się wchłaniają, aby odżywić i pomagać w odbudowaniu naturalnego piękna skóry. Specjalnie zaprojektowany, aby spełniać oczekiwania konsumentek, regenerujący zapach figi i kwiatu pomarańczy orzeźwia i podkreśla Twoją kobiecość.

Cena: 13 zł

Pojemność: 250 ml

źródło: www.idoveyou.pl





Żel pod prysznic Purely Pampering 'Mleczko migdałowe z hibiskusem'

Zmień zwykłą kąpiel pod prysznicem w rozpieszczającą terapię dla ciała i zmysłów. Otul się delikatną kremową pianą oraz odprężającym zapachem mleczka migdałowego i kwiatu hibiskusa, pozwalając by formuła NutriumMoisture zadbała o odżywienie Twojej skóry. 

Cena: 13 zł

Pojemność: 250 ml

źródło: www.idoveyou.pl



Odżywczy żel pod prysznic Deeply Nourishing

Odkryj prawdziwe piękno i pozwól sobie na odżywczy seans z Dove Deeply Nourishing – prawdziwym klasykiem gatunku. Odżywczy żel pod prysznic Dove zawiera formułę NutriumMoisture™, dzięki czemu unikalna kompozycja składników nawilżających została wzbogacona o lipidy identyczne z tymi naturalnie występującymi w skórze. Wchłania się i doskonale odżywia skórę podczas kąpieli. Codzienne stosowanie pomaga przywrócić naturalne piękno skóry i zachować je na długi czas.

Cena: 13 zł

Pojemność: 250 ml

źródło: www.idoveyou.pl




Dove zawsze kojarzył mi się z bielą, czystością, kremową konsystencją, a przede wszystkim ze specyficznym dla marki, "dove'owym" zapachem, który trudno pomylić z innym. Nastawiałam się, że w odżywczym żelu i kremowym musie odnajdę właśnie ten charakterystyczny zapach, natomiast dwie pozostałe wersje zaskoczą mnie czymś nowym.

Wersja Go Fresh z figą i kwiatem pomarańczy rozczarowała mnie chyba najbardziej pod względem zapachu. Ani to kwiat pomarańczy, ani to figa - nic z tych aromatów w żelu nie wyczuwam. Jedyne, co muszę przyznać, że jest świeży, ale dla mnie jest to świeżość nieprzyjemna, kwaśnawa, przeciętna, niby rześka, ale jednak cały czas z mdławym tłem charakterystycznym dla Dove, które ujawnia się jeszcze bardziej na skórze i w kontakcie z wodą. Wydaje mi się, że jako jedyna z poznanych mi teraz wersji, może spodobać się facetom, bo jest nieco męska, choć akurat mojemu mężowi odpowiadała najmniej. Kolor tego żelu jest ciekawy - lekko niebieski.




Jeśli chodzi o zapach Purely Pampering to z opakowania wydawał mi się najbardziej obiecujący - taki miękki, słodkawy, relaksujący, wyraźnie migdałowy, otulający i nieco mdlący. Lubię takie aromaty, szczególnie w jesienno-zimowym czasie. Teraz może nie pasował idealnie, ale chyba najprzyjemniej mi się go używało biorąc pod uwagę zapach. Oczywiście tak jak i w wersji Go Fresh tak i z tego wyłazi mydlana nuta Dove, ale już nie w tak dużym stopniu. Żel ma też przyjemny kolor bieli złamanej nieco łososiowym odcieniem.




Odżywczy żel pod prysznic to już wypisz wymaluj zapach kostki myjącej Dove (swoją drogą zawsze mnie rozbawiało nazywanie ich mydła kostką myjącą, byleby tylko sprawić wrażenie wyjątkowości). W gruncie rzeczy lubię go, choć za bardzo przypomina mi proszek do prania, a z czasem staje się naprawdę nużący i niestety przez dłuższy czas nie mam wtedy ochoty na ponowny zakup produktu Dove, właśnie przez to znudzenie zapachem. Wersja odżywcza ma biały kolor żelu.




Wszystkie trzy żele mają podobną kremową i gęstą jak na żel pod prysznic konsystencję. Gładko rozprowadzają się po skórze, przyjemnie (nieznacznie) pienią tworząc taką musowatą piankę, łatwo się spłukują. Są łagodne, w żadnym wypadku nie podrażniają ciała. Sprawdzają się też w zastępstwie pianki do golenia - przy depilacji maszynka świetnie sunie po żelu i nie powoduje podrażnień. 

Nie wysuszają skóry, najbardziej delikatny pod tym względem jest moim zdaniem żel odżywczy. Bardzo dobrze myją, pozostawiając skórę oczyszczoną, gładką i miłą w dotyku. Składy kosmetyków Dove nie są imponujące, sporo tu detergentów, konserwantów, a ekstraktów naturalnych nie jest zbyt wiele, a mimo to nie zauważyłam negatywnego wpływu na skórę, wręcz przeciwnie.




Opakowania mają solidne, przyjemnie zaprojektowane bez zbędnych, natłoczonych grafik, z wygodnym otwarciem. Szkoda trochę, że nie można ich postawić na zakrętce. 

Jeśli chodzi o wydajność to wydaje mi się, że jest podobna do innych żeli, może nieco słabsza, ale to dlatego że nie oszczędzałam ich jakoś specjalnie. Co do ceny to jak na tego typu produkt jest wysoka, można dostać przecież niezły żel za połowę tej kwoty. Myślę jednak, że dla komfortu gładkiej i niewysuszonej skóry można wydać większe pieniądze, o ile oczywiście nie przeszkadza nam nużąca, mydlana kompozycja zapachowa.




Ostatni produkt, czyli kremowy mus znacząco różni się od pozostałych.

Najpierw opis producenta:

Kremowy mus pod prysznic Creme Mousse

Poczuj różnicę z kremowym musem pod prysznic Dove Deeply Nourishing. Jego niezwykle gęsta i bogata konsystencja wzbogacona jest o największą dawkę formuły NutriumMoisture™ i pozostawiają skórę wyraźnie piękniejszą już po 7 dniach stosowania.

Cena: 13 zł

Pojemność: 200 ml

źródło: www.idoveyou.pl




Często kosmetyki nazwane musami (przychodzi mi do głowy co najmniej kilka takich produktów) nie są nimi w rzeczywistości. Określane są tak np. bardziej puszyste balsamy czy masła albo nieco napompowane  kremy do twarzy. Mus Dove jest naprawdę musem! Ma niesamowicie puchatą i aksamitną konsystencję, przypominającą trochę porządnie ubitą śmietaną. Nakłada się na skórę niezwykle przyjemnie i tworzy na powierzchni delikatny, jedwabisty obłoczek.





Jeśli chodzi o zapach, to spodziewałam się podobnego do żelu odżywczego, jednak nuta mydła nie jest w nim tak denerwująca, a nawet muszę przyznać, że mi się podoba. Zapach jest kremowy, dość intensywny, trochę jakby mleczny, chociaż nadal przypominający proszek do prania. Wydaje się być produktem drogim i z wyższej półki, chociażby przez perłową, świetlistą barwę.




Poza tym, że jest niezwykle przyjemny w użyciu, to świetnie myje i posiada wszystkie zalety pozostałych żeli.  Trzeba go tylko trochę dokładniej spłukać ze względu na gęstszą konsystencję. Mam wrażenie, że właśnie on najlepiej wpływa na kondycję skóry i chociaż obietnica wypięknienia w ciągu 7 dni jest nieco na wyrost, to zauważyłam, że akurat przy tym produkcie prezentuje się najlepiej - jest wyraźnie gładsza, zadbana, ujędrniona, jakby odmłodzona. Kilka razy po użyciu musu myjącego nie zastosowałam dodatkowo balsamu ani żadnego nawilżacza, a nie odczułam żadnego wysuszenia, ściągnięcia czy jakiegokolwiek dyskomfortu.




Wadą tego produktu jest mniejsza pojemność. Wydawać by się mogło, że będzie przez to mniej wydajny, jednak zużywa się wolniej niż pozostałe, bo na jedno użycie potrzeba mniej produktu. Opakowanie także odmienne, w odróżnieniu od pozostałych można je postawić na zakrętce. Przez gęstszą konsystencję nieco trudniej wydobywa się mus z butelki.

Jeśli kiedyś jeszcze sięgnę po żele Dove (ale nieprędko, bo tymczasem mam już dość tego mydlanego i proszkowego aromatu), to w pierwszej kolejności na pewno wybiorę mus.


Za około miesiąc można spodziewać się kolejnej zbiorczej recenzji produktów Dove - tym razem będą to antyperspiranty w sprayu i w kulce.

czwartek, 30 maja 2013

Wiosenny atak na pomarańczową skórkę z Lirene: żel-krem na dzień i peeling



Przepraszam za długą nieobecność - walczyłam z brakiem czasu i blogspotem, który od kilku tygodni nie chciał ładować zdjęć do postów. Po kilkunastu nieudanych próbach podziałała w końcu ... zmiana przeglądarki. Czasem najprostsze rozwiązania okazują się być najlepsze.

Wiosna w pełni, pogoda dopisuje, więc czas pokazać trochę nogi. Chociaż całym rokiem dbam o skórę, to w okresie przedwakacyjnym, mając w perspektywie leżenie plackiem w bikini, szczególnie zwracam uwagę na częstsze balsamowanie, peelingi, no i rzecz jasna używanie preparatów wyszczuplających i antycellulitowych.

Dzisiaj opiszę dwa produkty z serii antycellulitowej Lirene: żel-krem na dzień i peeling.



INTENSYWNY ŻEL-KREM ANTYCELLULITOWY NA DZIEŃ

Opis producenta:

- REDUKUJE CELLULIT
- WYGŁADZA SKÓRĘ 
- REDUKUJE TKANKĘ TŁUSZCZOWĄ
Intensywny żel-krem wspomaga redukcję zaawansowanego cellulitu dzięki silnie skoncentrowanej formule wzbogaconej o składniki wyszczuplające i ujędrniające skórę. Substancje aktywne, wchodzące w skład receptury, wykazują właściwości wygładzające, redukując tkankę tłuszczową i przyspieszając tempo przemiany materii w komórkach skóry.

źródło: www.lirene.pl



Pojemność: 200 ml

Cena: 17 zł


Chociaż peelingu, o którym za chwilę, zużyłam już kilka (jeśli nie kilkanaście) opakowań, to żel z tej serii kupiłam po raz pierwszy. Jest lekko lepki, dość lejący i glutowaty, za to cudownie, pomarańczowo pachnie. No właśnie, zatrzymam się chwilę przy tym zapachu. Generalnie nie znoszę cytrusowych aromatów w  kosmetykach - wszystkie cytryny, pomarańcze i grejpfruty pachną mi kostkami toaletowymi albo chemikaliami do czyszczenia. O ile np. uwielbiam Ziaję i często kupuję produkty tej firmy, to seria Ziaja Pomarańczowa pod względem zapachu jest dla mnie nie do przejścia. Podobnie jest też chociażby z peelingiem cukrowym Heanu (chociaż działa świetnie, to jego zapach wywołuje u mnie odruch wymiotny) czy peelingiem Joanny - chyba w wersji Brazylijska Mandarynka.
Produkty Lirene z pomarańczowej serii jako nieliczne są według mnie obdarzone idealną kompozycją zapachową - naturalną, orzeźwiającą, soczystą, pozbawioną wszelkich chemicznych i drażniących nut.

Żel-krem na dzień (ciekawe w sumie czemu żel-krem, bo z kremem nie ma nic wspólnego) nie najlepiej się wchłania i jest to jego dość poważna wada. Skoro jest na dzień, to wypadałoby używać go szybko i bezproblemowo, tymczasem jeszcze długi czas po aplikacji lepi się niemiłosiernie i uniemożliwia założenie ubrań. Mimo tego bardzo przyjemnie mi się go używało, głównie ze względu na jego energetyzujący zapach i lekkie chłodzenie przy nakładaniu.

To długie wchłanianie może być też atutem, jeśli lubimy wykorzystać preparat tego typu jako podkład do masażu. Niestety ja na co dzień nie mam na to czasu, w szczególności w porannym pośpiechu.




Żel wyraźnie napina i wygładza skórę - taki efekt utrzymuje się kilka godzin. Skóra jest po nim bardzo przyjemna w dotyku, pokryta jakby warstwą "niewidocznego ulepszenia" (tak wiem, że to stwierdzenie jest na poziomie obecnie panującej w telewizji reklamy kremu przeciwzmarszczkowego z siłą lasera). Na dłuższą metę nie zauważyłam jednak jego pozytywnego wpływu. To dobry kosmetyk na teraz, ale nie na długofalowe działanie i poprawę stanu skóry. Porównałabym go do odżywki z silikonami czy jedwabiu w płynie do włosów - dają super efekt tylko na chwilę, podczas gdy włosy nadal pozostają zniszczone czy wypadające. Podobnie jest właśnie z tym żelem - raczej nie ma co liczyć, że zredukuje cellulit czy tym bardziej tkankę tłuszczową. Oczywiście nic nie zdziałamy bez zdrowego odżywiania i ćwiczeń, ale miałam już szereg produktów, które mimo wszystko sprawdziły się lepiej.

Produkt nie powalił mnie wydajnością, bo używałam go około miesiąca i tylko raz dziennie na partie ciała potrzebujące ujędrnienia, czyli uda, pośladki i brzuch. Już po około dwóch tygodniach tubka zaczęła prychać zwiastując rychły koniec, więc przez kolejne dni nakładałam dużo mniejsze porcje (i wtedy odkryłam, że znacznie mniejsza ilość lepiej się wchłania - trzeba było oszczędzać od początku). Przy normalnym zużywaniu pewnie już skończyłaby się po trzech tygodniach. Za cenę kilkunastu złotych czuję się trochę zawiedziona.

Opakowanie nowoczesne, dla mnie trochę przesadzone pod względem ilości haseł obiecujących super efekty. Bardziej podobała mi się poprzednia wersja tej serii - ze skórką pomarańczy. Była bardziej minimalistyczna, a przy tym sugestywna. Tym razem nowsze nie znaczy lepsze - oczywiście w mojej skromnej opinii. Tubka posiada też pozytywne cechy poprzedniej - jest lekka, stabilna, przyciąga uwagę. Kosmetyk wydobywa się z niej do samego końca bez konieczności rozcinania, ale w tym przypadku jest to raczej spowodowane żelową, lekką i rzadką konsystencją produktu.







ANTYCELLULITOWY PEELING MYJĄCY
Opis producenta:
- IDEALNIE GŁADKA SKÓRA
- STYMULUJE PROCESY REDUKCJI CELLULITU
- WYGŁADZA NIERÓWNOŚCI
Antycellulitowy peeling to skuteczny preparat myjący, wspomagający redukcję cellulitu.
Doskonale oczyszcza i odświeża skórę, pozostawiając ją jędrną, jedwabistą oraz przyjemnie pachnącą. Dzięki zawartości kompleksu kondycjonującego i gruboziarnistych drobinek złuszczająco-wygładzających, peeling zapewnia doskonałe wygładzenie skóry, poprawę jędrności i elastyczności.

źródło: www.lirene.pl





Pojemność: 200 ml

Cena: 14 zł


W sieci jest mnóstwo opinii o tym kultowym produkcie (status Kosmetyku Wszech Czasów mówi zresztą sam za siebie) i moja pewnie niewiele wniesie. Tak jak wspomniałam zużyłam już wiele opakowań tego cuda. To pochodzi z zakupów, kiedy to trafiłam na promocję w osiedlowym sklepie i wzięłam od razu trzy tuby, dlatego mam jeszcze starsze wersje designu ze skórką pomarańczy i nalepką KWC portalu Wizaz.pl.

Nie jest to peeling cukrowy ani solny, tylko z syntetycznych, polietylenowych drobinek. Ma to ogromną zaletę - można bez końca zdzierać skórę małą porcją produktu, bo w kontakcie z wodą nic się nie rozpuszcza. Peeling jest przez to niesamowicie wydajny i chociaż używam go regularnie co kilka dni, opakowanie wystarcza mi nawet na pół roku. Drobinki ścierające są dość grube, ostre i przede wszystkim jest ich mnóstwo nawet w niewielkiej ilości peelingu. Zatopione są w myjącym żelu, gęstym i cudownie pachnącym, zresztą tak jak cała seria - pomarańczowo i energetyzująco.




Co tu dużo pisać - działa rewelacyjnie. Wygładza skórę podobnie jak domowy peeling kawowy, czyli idealnie. Skóra jest po nim niewiarygodnie gładka, odświeżona, napięta, jędrna i przygotowana do dalszych zabiegów - chłonie balsamy, mleczka czy inne nawilżacze w ilości co najmniej podwójnej.

Mimo tego, że peeling jest naprawdę ostry, to nigdy nie spowodował podrażnień czy jakichkolwiek innych niedogodności. Nie ma w składzie SLS, więc nie wysusza też skóry. Dla mnie jest nie tylko gwarancją świetnego efektu, ale i lepszego samopoczucia, bo zawsze jego użycie poprawia mi humor, szczególnie w ciepłych, wiosennych i letnich miesiącach.

Jeśli chodzi o cellulit to oczywiście cudów nie ma i od pierwszego zastosowania nic się w tej materii nie zmieni, ale regularne używanie peelingu naprawdę pomaga. Przede wszystkim świetnie zapobiega nowym nierównościom, a i to co jest po wielu zastosowaniach zaczyna wyglądać lepiej.

Cena w stosunku do jakości i wydajności jest naprawdę korzystna. Od kilku lat kupuję różne peelingi zamiennie z tym i jeszcze nie spotkałam nic równie dobrego. Ostatnio spodobał mi się też peeling Ziai z czerwonej serii Rebuild, ale to już materiał na innego posta.



poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ziołowe szampony: brzozowy Polleny-Malwy i tataro-chmielowy od Barwy



Szampony polskich firm, o prostym składzie i z ziołowymi ekstraktami należą do moich ulubionych - są tanie i skuteczne. Najczęściej sięgam po sprawdzoną Barwę (tym razem tataro-chmielową, którą mam po raz pierwszy), a ostatnio skusiłam się też na zakup Polleny Ewy w wersji brzozowej do włosów normalnych. Przez kilka tygodni używałam ich zamiennie, po kilka dni jednego, a potem drugiego szamponu.


Zacznę od recenzji produktu Barwy i oczywiście opisu producenta:


Krystalicznie czysty szampon, przeznaczony do włosów łamliwych i zniszczonych. Siła odżywczych składników chmielu odbudowuje zniszczone włosy i zapobiega ich łamaniu, zaś moc ekstraktu z tataraku wzmacnia włosy i zapobiega ich wypadaniu. Regularne stosowanie sprawia, że włosy stają się miękkie, błyszczące, idealnie gładkie i wzmocnione. Produkt nie testowany na zwierzętach.


źródło: www.barwa.com.pl



Pojemność: 250 ml
Cena: 4 zł 


Ta wersja ma jaskrawy, marchewkowo-pomarańczowy i wpadający w bursztyn kolor. Pachnie dość intensywnie, ziołowo (jakie to odkrywcze) i przyjemnie, ale trudno mi sprecyzować dokładnie ten zapach. Wyczuwam w nim coś podobnego do aromatu piwnego, więc może są to rzeczone szyszki chmielu.

Szampon nawet jak na Barwę jest wyjątkowo rzadki, wręcz płynny niczym żelowa woda. Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Przyzwyczaiłam się już do konsystencji, jak i szerokiego otworu butelek, na które wszyscy narzekają. Po prostu bardzo lubię szampony Barwy i te niedogodności w żaden sposób nie ujmują dla mnie ich wartości.




Tataro-chmielowa wersja błyskawicznie i obficie się pieni, dzięki czemu bez problemu możemy umyć włosy tylko raz, nawet te długie. Oczyszcza genialnie każdy brud, łój, oleje - wszystko co tylko znajdzie się na włosach. Przy spłukiwaniu włosy aż skrzypią pod palcami! Uwielbiam to uczucie, kiedy używam szamponów Barwy. 

Wersja tataro-chmielowa ma dodatkowo wzmacniać włosy i zapobiegać łamaniu. O ile o wypadaniu niewiele mogę powiedzieć, bo nie narzekam (tfu tfu) teraz na ten problem, to jeśli chodzi o uszkodzenia naprawdę widać różnicę! Pod koniec butelki włosy były wzmocnione, a przy czesaniu nie tak podatne na złamania jak wcześniej. Rzadko kiedy zdarza się, by szampon miał jakikolwiek wpływ na poprawę stanu włosów, a tym razem się o tym przekonałam.

Szampon nie powoduje problemów z rozczesywaniem, jednak wydaje mi się, że wynika to z bardzo dobrej kondycji moich włosów w ostatnim czasie. Przez zimę wzięłam się porządnie nie tylko za odżywkowanie, ale też maseczkowanie i olejowanie (wcześniej bywało z tym różnie). Niedawno byłam u fryzjerki podciąć końcówki - nie było akurat mojej i obcinała mnie inna pani z salonu. Stwierdziła, że jeszcze nigdy tak łatwo nie rozczesywała kręconych włosów i dopytywała co stosuję, że są tak zdrowe. Możliwe, że przy trochę zniszczonych kudełkach, będzie je kołtunił, tak jak to bywa przy ziołowych szamponach bez silikonów.

W moim odczuciu szampon nie ma wpływu na przetłuszczanie włosów. Na drugi dzień rano może nie są jeszcze nieświeże, ale wiem że będą takie za parę godzin, więc zmuszona jestem myć je codziennie. 

Trochę mogę się przyczepić do tego, że nieco usztywnia włosy. Bez użycia odżywki nie są one tak miękkie, jakbym sobie tego życzyła. Dodatek odżywiającego produktu powoduje jednak, że lepiej się układają i sprawiają wrażenie lżejszych. Od szamponu powinnam wymagać dobrego mycia, a tu Barwa sprawdza się doskonale - od całej reszty jest arsenał odżywkowy, więc wspomnianego lekkiego usztywniania nie uznaję za wadę.



Butelka standardowa dla Barwy, niezmienna od lat, przezroczysta, o szerokim otworze, o którym wspominałam i niewygodnej nakrętce. Niby denerwująca, ale w sumie nie chciałabym żeby ją zmienili, bo wyróżnia się wśród innych, a przede wszystkim kojarzy mi się z dobrym produktem. Cena tak niska, że każdy może sobie pozwolić na eksperyment i wypróbować. Tych, którzy używają Barwy regularnie zapewne cieszy ona jeszcze bardziej. 

Ostatnio zmieniono nazwę produktu z tataro-chmielowego, na tatarako-chmielowy (kolor etykiety także zmienł się z brązowego na zielony). Nie wiem, czy zmianie uległ także skład, ale mam nadzieję, że nic przy nim nie majstrowali, bo moim zdaniem nie potrzebuje ulepszania. Ta wersja ma tylko jedną, ale bardzo zasadniczą wadę - jest chyba najtrudniej dostępna ze wszystkich. Spotkałam ją tylko raz w sklepie zielarskim i oczywiście ostatnią sztukę. W marketach czy osiedlowych drogeriach widuję wiele wersji szamponów Barwy: pokrzywową, rumiankową, jabłkową, żurawinową, itd. a tej tataro-chmielowej po prostu nie ma nigdzie, przynajmniej w mojej okolicy. 





Dla porównania recenzja szamponu brzozowego Polleny Malwy. Najpierw opis producenta:

Naturalny ekstrakt z liści brzozy wzmacnia cebulki włosowe, nadaje włosom elastyczność, koi podrażnienia skóry. Sprawia, że włosy odzyskują zdrowy wygląd, są łatwe w rozczesywaniu, mają miły zapach.

źródło: opakowanie produktu



 
Pojemność: 300 ml
Cena: 4 zł

 

Szampon brzozowy Polleny Malwy także jest rzadki, choć nie tak płynny jak opisany wyżej szampon Barwy i bardziej żelowy. Ma transparentny, jasny i brązowawy odcień. Pachnie typowo jak szampon czy woda brzozowa.

Nie będę się o nim tak rozpisywać jak o poprzedniku, bo w zasadzie wiele cech mają wspólnych. Pollena Malwa także doskonale oczyszcza włosy z wszelkich nieczystości, ale nie pieni się już tak dobrze. W zasadzie to czasami miałam wrażenie, że prawie wcale się nie pieni. Często musiałam myć włosy dwa razy pod rząd, żeby mieć pewność, że są dobrze umyte, przez co szampon tracił na wydajności. Przy tej cenie nie ma to jednak większego znaczenia.




Czym wygrywa z Barwą? Na moich włosach sprawdził się lepiej pod względem odświeżenia i ograniczenia przetłuszczania (choć jest przeznaczony do włosów normalnych) - mogłam spokojnie myć nim włosy co drugi dzień. Zużycie szamponów było więc podobne - z Barwą myłam włosy codziennie jednokrotnie, a z Polleną Malwą dwukrotnie co drugi dzień. 

Tataro-chmielowy szampon zapobiegał uszkodzeniu włosów, natomiast ten moim zdaniem miał większy wpływ na wzmocnienie cebulek. Trudno mi to dokładnie sprawdzić, przez to, że moje włosy są w dobrej formie, ale od zawsze służyło mi wszystko z dodatkiem ekstraktu z brzozy (szczególnie polecam wodę brzozową firmy Kulpol, o której pisałam na blogu tutaj: klik), także ten szampon. 

Mimo krótkiego składu z SLSem na początku nie odczułam wysuszenia kosmków ani podrażnień skóry głowy, dla której mam wrażenie, jest wyjątkowo łagodny



Butelka idealnie przezroczysta i wygodna, z miękkiego plastiku, z wąskim otworem dozującym i przyjemną, skromną estetyką. Szampon brzozowy jest świetnie dostępny - znajdziemy go w marketach, osiedlowych drogeriach, jak i w sieciówce Rossmann (często bywa tu w promocji nawet poniżej 3 złotych).   


Obydwa szampony bardzo dobrze mi służyły i z pewnością będę do nich wracać. Są stuprocentowo skuteczne, tanie i polskie. Czego chcieć więcej?
Na wiosnę i lato wybiorę jednak pewnie coś innego np. z rumiankiem do włosów blond, żeby podkreślić ich kolor.  

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...