poniedziałek, 27 lutego 2012

Paleta Sleek Me, Myself & Eye (PPQ)


Me, Myself and Eye to paleta nie tylko o oryginalnej nazwie, ale także kolorystyce. Na pierwszy rzut oka odcienie nie pasują do siebie, ale kiedy trochę lepiej ją poznamy i przetestujemy okazuje się, że możemy dzięki niej tworzyć piękne, niecodzienne makijaże.


Oczywiście pozbyłam się już denerwującej folii z nazwami cieni, więc skorzystałam z zasobów google, żeby je znaleźć.

Górny rząd od lewej:
- Barry White -satynowa biel o kiepskiej pigmentacji; ładnie rozświetla
- Black Box - sleekowa, matowa czerń
- Salt 'n' Peppermint - piękny, matowy turkus; świetna pigmentacja
- Simply Red - koralowa, matowa czerwień
- Pink Beret - matowy, morelowy róż podobny do odcieni w palecie Paraguaya
- Primal Green - ciemna, metalizowana oliwka z blaskiem antycznego złota; trochę się osypuje

Dolny rząd od lewej:
- Fade to Grey - metaliczne, szare srebro
- Blue Monday -bardzo ciemny, połyskujący granat wpadający w czerń; taki odcień nocy
- Supernova - matowa szarość z podtonami sinego fioletu i brązu; idealna w dziennym makijażu
- Chris de Burgundy - oryginalny odcień ciemnego, matowego, brudnego wina
- Lilac Allen - perłowy, jasny, liliowy fiolet; mój faworyt
- Golden Silvers - jasne złoto metaliczne, trochę gorzej napigmentowane

PPQ w świetle dziennym:



... i sztucznym:
Paleta daje możliwość tworzenia wielu makijaży, np.:

- Supernova i Chris de Burgundy stworzą stonowany, elegancki makijaż dzienny
- Barry White i Black Box złożą się na wieczorny, błyszczący smokey, a dodatek odcienia Blue Monday sprawi, że będzie lśnić piękną głębią granatu
- Pink Beret w połączeniu z Simply Red i turkusową kreską Salt 'n' Peppermint nadaje się na letni makijaż, który zwraca uwagę intensywnymi, radosnymi barwami
- Golden Silvers i Primal Green mogą zaistnieć na wielkie wyjście w towarzystwie strojnej sukni
- Fade to Grey i Lilac Allen dopełnią look z akcentami fioletu

To tylko luźne propozycje, oczywiście połączeń jest dużo więcej. Często te najbardziej zaskakujące okazują się najlepsze. Szczerze polecam zakup PPQ!

sobota, 25 lutego 2012

Kurczak po bombajsku, czyli kuchnia indyjska u Księżniczki





Na sobotni i niedzielny obiad przygotowałam kurczaka w przyprawach typowych dla kuchni indyjskiej. Jest w słodko-ostry w smaku i cudownie aromatyzuje imbirem, cynamonem oraz goździkami.





Składniki:
- 1,2 - 1,4 kg kurczaka (ja użyłam samych pałek i nadudzi)
- 3 łyżki oliwy lub oleju
- sól, pieprz
- 300 ml wody
- duża cebula
- 2 ząbki czosnku
- 4-5 liści laurowych
- 6-8 goździków
- łyżeczka cynamonu
- 2 łyżeczki imbiru
- 2 łyżeczki mieszanki garam masala np. Uczta Maharadży firmy Kotanyi
- 0,5 łyżeczki kurkumy


Potrzebne akcesoria:
duże naczynie żaroodporne z pokrywką, mały garnek na bulion

Ilość porcji: 6
Koszt potrawy: ok. 15 zł
Cena za porcję: 2,50 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 5 min
Czas smażenia: ok. 5 minut
Czas pieczenia: ok. 2 godziny


Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Z udek i nadudzi ściągamy skórę oraz nadmiar tłuszczu i odkładamy. Kurczaka dokładnie nacieramy solą i pieprzem. Do naczynia żaroodpornego nalewamy oliwę lub olej i ustawiamy na gazie (na kuchence), a następnie na gorącym tłuszczu podsmażamy drób przez kilka minut.
Skóry i wycięty z kurczaka tłuszcz zalewamy ok. 300 ml wody i gotujemy bulion. W tym czasie kroimy cebulę w grubsze piórka lub plastry oraz zgniatamy ząbki czosnku. Do naczynia żaroodpornego wkładamy cebulę i czosnek oraz dorzucamy po kolei wszystkie przyprawy: liście laurowe, goździki, cynamon, imbir, garam masala, kurkumę. Całość zalewamy przygotowanym bulionem i mieszamy. Wstawiamy do piekarnika i pieczemy ok. 2 godziny. W czasie pieczenia dobrze jest ze 2 razy przemieszać potrawę i polać wierzch mięsa sosem.

Gotowego kurczaka podałam z ryżem jaśminowym, którego delikatnie słodkawy smak idealnie komponuje się z daniami kuchni azjatyckiej oraz z gruszkami w occie mojej teściowej.

Kurczak nadaje się także jako potrawa w diecie Dukana. Zamiast bulionu należy użyć wody oraz pominąć obsmażanie drobiu na oliwie (od razu wstawić do piekarnika razem ze wszystkimi przyprawami i piec nieco dłużej).

czwartek, 23 lutego 2012

Krem na pękające pięty Polleny Ewy oraz spinacze Bevara



Pollena Ewa to jedna z firm, której produkty zaskakują mnie świetną jakością w stosunku do niskiej ceny. Mam wiele ulubieńców Polleny Ewy m.in. genialny filtr do twarzy SPF 50, tonik z koniczyną łąkową, sól lawendowa do stóp, mydło w płynie z różą i chabrem oraz krem do pękających pięt, o którym napiszę dziś swoją opinię.

Najpierw parę słów od producenta o kremie:

Krem do stóp najlepszy na pękające pięty z biokompleksem lnianym.

Polecany do codziennej pielęgnacji stóp ze skłonnością do pękania naskórka pięt. Zawiera Biokompleks lniany bogaty w substancje odżywcze i nawilżające, witaminę A, alantoinę oraz organiczny karbamid, który zmiękcza zrogowaciały, pękający naskórek.
Skład: Aqua, Paraffinum Liquidum, Petrolatum, Glycerin, Urea, Ozokerite, Linum Usitatissimum (Linseed) Seed Oil, Linum Usitatissimum (Linseed) Seed Extract, Decyl Oleate, Cyclomethicone, Polyglyceryl-4-Isostearate, Cetyl PEG/PPG-10/1 Dimethicone, Sodium Chloride, Allantoin, Retinyl Palmitate, Parfum, Methylparaben, Propylparaben, PEG-8/Tocopherol/Ascorbyl Palmitate /Ascorbic Acid/Citric Acid, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl Methylpropional, Benzyl Salicylate, Limonene, Citronellol, Hydroxycitronellal, Alpha-Isomethyl Ionone (05.04.2011)


Cena: ok. 6 zł

Pojemność: 100 ml

źródło: www.pollenaewa.com

To jeden z takich produktów, który się kocha albo nienawidzi. Czytałam o nim wiele skrajnych opinii, więc od razu mówię, że nie każdemu się spodoba. Ja jestem jego wielką fanką, zużyłam mnóstwo opakowań - straciłam rachubę ile dokładnie. To w zasadzie jedyny krem do stóp, do którego wracam jak bumerang.




Jest maksymalnie tłusty, gęsty i treściwy. Wolno wchłania się w skórę, maże się po niej i zostawia tłusty, gruby film, dlatego nadaje się tylko na noc. Na początku stosowania kremu przeszkadzał mi zapach zielska, ale z czasem jak zakochałam się w działaniu kosmetyku, przywykłam do niego albo nawet polubiłam.




Genialnie natłuszcza, zmiękcza i nawilża skórę. Mam problematyczne stopy, a ten krem utrzymuje je w świetnej kondycji. Stosuję go codziennie na noc i naprawdę widać efekty. Rano stopy są zawsze miękkie, gładkie i nawilżone. Nie wiem, czy poradziłby sobie z pękającymi piętami, ale na mój potwornie zgrubiały naskórek jest naprawdę doskonały.
Mógłby być trochę bardziej wydajny. Zużywam go szybko, ale może dlatego że lubię nakładać go grubą warstwą.


Przy okazji recenzji kremu przedstawię Wam kolejny gadżet z Ikei (poprzednio pisałam o miseczkach Blanda), który ułatwia mi życie. Są to plastikowe spinacze Bevara przeznaczone do zabezpieczania opakowań z żywnością przed dostępem wilgoci. Za 30 sztuk spinaczy w dwóch rozmiarach zapłacimy tylko 9,99 zł. Więcej możecie przeczytać na stronie Ikei, gdzie można także sprawdzić dostępność spinaczy w najbliższym sklepie.





Służą mi one głównie jako spinacze do kosmetyków w tubkach. Dzięki nim oszczędzam czas na wyciskaniu produktów. Pomocne jest to szczególnie kiedy kosmetyki się kończą. Nie denerwuje mnie już także wyciskanie pasty do zębów.
Gdzieś czytałam, że podobny wynalazek był w ofercie firmy Oriflame, ale nie mogłam znaleźć dokładnych informacji. Nie mam styczności z katalogami Avon i Oriflame i moja wiedza o kosmetykach tych firm jest znikoma. Słyszałam tylko, że spinacze były sprzedawane pojedynczo i w wyższej cenie.


Klipsy wykorzystuję też w kuchni. Przydają się do zamknięcia opakowań płatków śniadaniowych, chipsów, paczki z tortillami itd. Nie muszę się już martwić, że żywność namoknie albo stwardnieje.




środa, 22 lutego 2012

Woda brzozowa firmy Kulpol


Dzisiaj recenzja mojego niezbędnika w pielęgnacji włosowej - wody brzozowej firmy Kulpol.

Tyle od producenta:

Woda brzozowa na bazie naturalnego soku z brzozy odświeża skórę głowy i zmniejsza przetłuszczanie włosów, wzmacnia cebulki włosowe.

Skład: Alcohol, Water, Succus Betulae, Fragrance.

Cena: ok. 4 zł

Pojemność: 125 ml


Od dawna zmagam się z problemem okresowo wypadających włosów. Najgorzej jest oczywiście na jesieni i na wiosnę. Stosowałam już wszystko co się dało: szampony i odżywki do wypadających włosów, kuracje, picie ziółek. Specjalistyczne kosmetyki niewiele pomagały, a przy tym były bardzo drogie. Zioła już lepiej, jednak wzmacniały nie tylko włosy na głowie, ale też np. na twarzy, co jak się można domyślić nie powodowało mojego entuzjazmu. Niestety przez wiele miesięcy poszukiwań preparatu idealnego, nic nie przynosiło oczekiwanych rezultatów.

Przeczytałam gdzieś, że może pomóc woda brzozowa. W pierwszej lepszej osiedlowej drogerii wypatrzyłam wtedy produkt Kulpolu, który kupiłam za niewiele ponad 4 zł. Wtarłam od niechcenia w skórę głowy - raz, potem drugi i stopniowo zaczęłam zauważać efekty. Włosy stały się mocniejsze, a z każdym dniem na grzebieniu zauważałam mniej wyrwanych kłaków! To mnie bardzo zmotywowało.

Teraz wcieram ją prawie codziennie wieczorem i nie mogę się nadziwić, że taki niepozorny produkt wyeliminował wszystkie moje włosowe problemy. Przestały wypadać, nie przetłuszczają się tak jak kiedyś (mogę myć włosy co drugi dzień) i do tego wyrosła mi na głowie armia świeżaków! Oczywiście dla takich efektów konieczna jest systematyczność w stosowaniu. Najbardziej nie mogę się nadziwić tymi młodymi włoskami, które sterczą mi we wszystkie strony dając efekt rozczapierzonego kogucika. Polecam wszystkim tego cudotwórcę!

Pachnie intensywnie alkoholem zmieszanym z zapachem brzozy. W składzie ma właśnie wodę, alkohol, sok z brzozy i zapach. Nie znajdziemy tu żadnych zbędnych składników. Konsystencję ma, jak łatwo się domyślić - wody, a kolor jaskrawożółty.

Na stronie producenta można znaleźć informację o dostępnym większym opakowaniu 500 ml, jednak nie widziałam go w żadnym stacjonarnym sklepie. Jeśli dorwę gdzieś dużą butlę na pewno kupię jako uzupełniacz. Małe opakowanie 125 ml starcza mi na ok. 1,5 - 2 miesiące, więc 500 ml posłuży mi bardzo długo.

Stosowałyście kiedyś wodę brzozową? Byłyście zadowolone z efektów? Ja zużyłam już kilka opakowań i na pewno jeszcze wiele przede mną.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Przegląd baz pod cienie, czyli księżniczkowe zmagania z trwałością ocznego makijażu


Kiedy nie wiedziałam o istnieniu wynalazku, jakim jest baza pod cienie, praktycznie nie malowałam oczu. Mam przetłuszczające się powieki (zresztą cała jestem przetłuszczająca), przez co cienie natychmiast się rolowały, zbierały w załamaniach albo rozpływały nie wiadomo gdzie.
Odkrywając portal wizaż.pl, czytając coraz więcej o kosmetykach, nowościach, sprawdzonych trikach, natknęłam się na osławioną bazę Artdeco. Był to chyba mój pierwszy kosmetyk z wyższej półki, dlatego do dzisiaj zostawiłam sobie słoiczek na pamiątkę. Później testowałam bazę Kobo, w międzyczasie nabyłam drogą wymiany podobny produkt z Sephory, a obecnie używam utrwalacz polskiej firmy Hean. Jeśli jesteście ciekawe szczegółowych opinii, zapraszam do przeczytania.




BAZA ARTDECO

Zapobiega zbijaniu się cieni w załamaniach powiek, sprawia, że stają się wodoodporne.
Cienie lepiej się rozprowadzają, mają intensywniejszy odcień i utrzymują się dłużej.
Opuszkiem palca równomiernie nakładaj cienką warstwą na całą powiekę.Cena: 36 zł

Pojemność: 5 ml


Ze względu na to, że była to moja pierwsza baza pod cienie, mam do niej sentyment. Bez wątpienia przedłużała znacznie trwałość każdych cieni bez względu na markę. Jednak po tak licznych, pozytywnych opiniach spodziewałam się jeszcze większej trwałości. Myślałam, że cienie będą się trzymać jak farba, ale nie zawsze. Zdarzało się, że po długim i intensywnym dniu cienie zbierały się w załamaniu powieki albo blakły.Po wielu eksperymentach z bazą Artdeco mogę doradzić, by pokrywać powieki jak najcieńszą warstwą, a następnie poczekać jak trochę przeschnie, zanim nałoży się cienie. Wtedy trwałość cieni jest najlepsza. Mimo tego, że baza nie była idealna, nie wyobrażałam już sobie, jakby było bez niej. Zaczęłam się częściej malować i sprawiało mi to większą przyjemność.
Wadą tego wynalazku jest to, że trudniej wycieniować makijaż. Na początku też przeszkadzał mi intensywny zapach męskiej wody kolońskiej (na szczęście wyczuwalny tylko przy aplikacji produktu), ale z czasem się przyzwyczaiłam. Lubiłam jej kremową konsystencję, która łatwo rozprowadzała się na powiekach. Niestety było tak tylko do czasu, kiedy baza nie przeschła. Po kilku miesiącach używania (wydajność jak najbardziej na plus!) na powierzchni tworzyła się zaschnięta skorupka. Końcówki już nie byłam w stanie zużyć, bo zaschła całkowicie.





BAZA KOBO

Produkty marki Kobo Professional gwarantują piękny efekt profesjonalnego makijażu, a niezwykłe bogactwo asortymentu i wyrazista gama kolorystyczna odpowiedzą na potrzeby każdej wymagającej klientki. Baza pod cienie do powiek sprawia, iż kosmetyk nie ściera się i nie zbiera w załamaniach powiek.
Cena: 20 zł

Pojemność: 6 g

Po osławionym słoiczku ArtDeco, zdecydowałam się zakupić bazę Kobo. W Naturze pojawiła się wtedy jako nowa marka, więc chciałam wypróbować jakiś produkt. Skusiła mnie niższa cena, a że opakowanie łudząco przypominało poprzednika pomyślałam, że baza będzie podobna jakościowo za lepszą cenę.
Ta jak wspomniałam obie bazy Artdeco i Kobo łączy niemal identyczne opakowanie i konsystencja kosmetyku. Kobo spisywała się jednak gorzej (po rzekomo profesjonalnej marce spodziewałam się lepszej jakości). Baza spełniała swoją podstawową funkcję przedłużając trwałość cieni, ale podobnie jak Artdeco nie była niezawodna. Nie podbijała też za bardzo kolorów (a to dla mnie duży minus), za to łatwiej się na niej cieniowało. Opakowanie nietrwałe, napisy ścierały się już po kilku dniach.
Niestety wyschła znacznie szybciej niż Artdeco. Zostało mi ok. 1/3 słoiczka i już nie mogłam w żaden sposób jej używać. Poniżej zdjęcie zaschniętej skorupy.





BAZA SEPHORA

Transparentna baza, która przedłuża trwałość makijażu oczu. Do stosowania pod cienie i sypki brokat.
Cena: 20 zł

Pojemność: 2,5 ml


Dostałam ją z wymiany, nie planowałam wcześniej jej zakupu. Sephora kojarzyła mi się pozytywnie, bo mam kilka pędzli tej marki, które bardzo sobie chwalę. Baza Sephory niestety jest kompletnym nieporozumieniem. Nie używałam jeszcze tak beznadziejnej bazy. Tego nawet nie można nazwać bazą.
Konsystencja gumowatego, tępego kleju, który ledwo da się rozsmarować na powiece (ale nie bezboleśnie). Nie da się na tej bazie cieniować, wszystko się lepi.
Najbardziej skandaliczne jest to, że trwałość cieni jest jeszcze gorsza niż bez bazy! Wszystko spływa po powiekach i rozmazuje się w tempie błyskawicznym. Naprawdę szczerze ostrzegam przed tym wynalazkiem. Próbowałam używać na wiele sposobów, ale za każdym razem efekt był beznadziejny. Sama nie wiem po co jeszcze ją trzymam. Może właśnie dlatego, by napisać tę recenzję, zaraz poleci do kosza.






BAZA HEAN

Utrwalająca i wygładzająca baza pod cienie prasowane i sypkie. Wzmacnia intensywność koloru, utrwala cienie i ułatwia ich aplikację. Nie pozostawia tłustego filmu.



Cena: 10 zł

Pojemność: 14 g


Baza Heanu to mój ostatni nabytek i kolejny produkt kupiony z nadzieją na odnalezienie bazy idealnej. Ma znacznie większą pojemność, przy dwukrotnie mniejszej cenie w porównaniu do poprzednich produktów. W dodatku Hean to polska firma, a ja lubię wspierać rodzime firmy.
Konsystencja bajeczna, najlepsza ze wszystkich - jakby napompowanego, delikatnego musu. Niezwykle delikatnie rozprowadza się na powiekach bez żadnego naciągania skóry.
Baza lekko podbija kolory, łatwo się na niej cieniuje. Co do trwałości, to oczywiście przedłuża świeżość makijażu na długo, ale nie sprawia, że jest niezniszczalny. Czasami pod koniec dnia zdarza się cieniom lekko zebrać w załamaniach. W zasadzie tylko do tego mogę się przyczepić.
Najbardziej wydajna ze wszystkich testowanych przeze mnie baz nie tylko przez większą pojemność, ale głównie dlatego, że zupełnie nie wysycha w opakowaniu! Po przygodach z wysychaniem poprzednich baz jestem tym naprawdę miło zaskoczona.

źródło opisów i zdjęć: www.wizaz.pl

Używacie baz pod cienie? Z jakiej jesteście najbardziej zadowolone?

niedziela, 19 lutego 2012

Schabowe w krakersach oraz sałatka brokułowa z fetą





Dzisiaj schabowe przyrządzone trochę inaczej niż tradycyjne. Krakersy nie nadają im jakiegoś wybitnie oryginalnego smaku, ale sprawiają, że panierka jest niezwykle chrupiąca i nie odkleja się od mięsa na patelni. Będzie też przepis na brokułową sałatkę z fetą w wersji codziennej i wersji dla gości. To jedna z ulubionych księżniczkowych sałatek, dlatego że każdy składnik z osobna należy do moich przysmaków.





SCHABOWE W KRAKERSACH

Składniki:
- 6 plastrów schabu
- jajko
- ok. 15 krakersów
- 3-4 łyżki bułki tartej
- sól, pieprz
- oliwa do smażenia

Potrzebne akcesoria:
patelnia, tłuczek

Ilość porcji: 6
Koszt potrawy: ok. 10 zł
Cena za porcję: 1,70 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 15 min
Czas smażenia: ok. 5 minut

Schab rozbijamy tłuczkiem na cienkie kotlety, przyprószamy solą i pieprzem. Na talerzyku kruszymy krakersy, a następnie mieszamy z bułką tartą. Rozkłócamy jajko w miseczce. Kotlety panierujemy najpierw w jajku, a później w krakersach (mocno dociskamy schab, aby jak najwięcej krakersów przykleiło się do mięsa). Wrzucamy na gorącą oliwę, którą oczywiście można zastąpić olejem. Smażymy tak jak tradycyjne schabowe przez kilka minut aż staną się złotobrązowe.


SAŁATKA BROKUŁOWA Z FETĄ

Składniki:
- duży brokuł
- opakowanie sera feta
- puszka kukurydzy
- 2 łyżki majonezu
- mały jogurt naturalny
- ząbek czosnku
- sól, pieprz
- paczka migdałów w płatkach (opcjonalnie, w wersji dla gości)

Potrzebne akcesoria:
garnek lub parowar, salaterka, praska do czosnku

Ilość porcji: 6
Koszt potrawy: ok. 9 zł (z migdałami 12 zł)
Cena za porcję: 1,50 zł (z migdałami 2 zł)
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 5 min
Czas gotowania: ok. 10 minut

Brokułowe różyczki gotujemy w osolonej wodzie przez kilka minut aż będą miękkie (ale nie staną się jeszcze ciapowatą papką). Jeśli mamy parowar możemy ugotować je na parze, by zachowały więcej odżywczych składników. Częściej korzystam z parowaru, bo brokuły są wtedy smaczniejsze. W trakcie gotowania możemy pokroić fetę w kostkę.
Brokuły wkładamy do salaterki i czekamy chwilę aż wystygną. Odsączamy kukurydzę z zalewy i dokładamy do brokułów, mieszamy. Dodajemy też fetę. Na koniec robimy sos: majonez łączymy z jogurtem i przeciśniętym przez praskę ząbkiem czosnku, doprawiamy solą i pieprzem. Polewamy sosem sałatkę i mieszamy delikatnie, by nie naruszyć różyczek.

W wersji dla gości podaję tę sałatkę jako warstwową. Na dnie mieszam ugotowane brokuły i kukurydzę, na nie układam warstwę fety pokrojonej w kostkę, zalewam wierzch sosem, a na sam koniec posypuję prażonymi płatkami migdałów. Jak prażyć migdały pisałam już wcześniej na blogu, przy okazji przepisu na marchewkową zupę-krem KLIK. Bardzo ważne, by migdały wsypać do sałatki w ostatniej chwili przed podaniem gościom, żeby były idealnie chrupiące.

sobota, 18 lutego 2012

Złuszczająca maska algowa żółta z linii Ziaja Pro oraz miseczki Blanda


Dzisiaj recenzja złuszczającej maseczki algowej w kolorze żóltym z ananasem i papają, pochodzącej z gabinetowej serii kosmetyków Ziaja Pro. Jestem szczęśliwą posiadaczką sporej odsypki tej maski, którą używam już kilka miesięcy.


Tak reklamuje maskę producent:

ZŁUSZCZAJĄCA MASKA ALGOWA ŻÓŁTA
laminaria + ananas i papaja

WSKAZANIA - Każdy rodzaj cery. W programie do cery suchej i normalnej jako łagodny preparat złuszczający. W programie do cery tłustej i mieszanej polecany na serum normalizujące.
DZIAŁANIE
  • Łagodnie, ale dokładnie złuszcza i usuwa martwe komórki naskórka.
  • Skutecznie nawilża oraz doskonale wygładza skórę.
  • Usuwa oznaki zmęczenia, dodaje skórze blasku i przywraca promienny wygląd.
  • Delikatnie rozjaśnia

INFORMACJE DODATKOWE
Produkt w 100% naturalny
pH naturalne
Przechowywać w temperaturze 20-25st. C


źródło: www.ziaja.com


Pojemność: 450 ml

Cena: ok. 45 zł
Producent informuje też, że maska starcza na około 6 zabiegów. Wychodzi na to, że na jedno nałożenie maseczki na twarz potrzeba ok. 75 ml proszku. Moja odsypka używając jej w ten sposób starczyłaby pewnie na dwa użycia, tymczasem służy mi już kilka miesięcy i niewiele jej ubywa. Po prostu sypię jej tylko odrobinę i rozcieńczam (zamiast wody używam toniku normalizującego Ziaja Pro).
Do rozrabiania maseczki używam małych miseczek szklanych Blanda kupionych w Ikei. Przy okazji serdecznie polecam ich zakup. Kosztują 5,99 zł za 4 sztuki. Mają wymiary 5 cm szerokości i 2 cm głębokości. Są malutkie, poręczne i przydatne w wielu czynnościach. Rozrabiam w nich wszystkie maseczki proszkowe m.in. opisywaną maseczkę algową oraz zieloną glinkę oczyszczającą. Przydają się też idealnie do makijażu mineralnego. Sypię w nie podkład, mieszam ze sobą róże mineralne uzyskując nowe odcienie, a także miksuję pudry sypkie (np. mineralny Jadwigi z perłowym z Biochemii Urody). Pędzle typu kabuki idealnie wpasowują się w kształt miseczki Blanda, dzięki czemu proszki mineralne są perfekcyjnie i szybko wchłonięte w ich włosie. Przydatne są też w kuchni przy tworzeniu mieszanek przypraw.

Jeśli będziecie kiedyś w Ikei, koniecznie rozejrzyjcie się za tymi miseczkami. Ja mam chyba 3 zestawy, bo ze zdolnościami mojego męża w psuciu i tłuczeniu wszystkiego co szklane, zaopatrzyłam się na zapas. Więcej o miseczkach Blanda możecie przeczytać na stronie Ikei, gdzie można sprawdzić ich dostępność w najbliższym sklepie -> klik.Link

Po rozmieszaniu proszku i toniku (leję na oko do uzyskania konsystencji rzadkiej papki) nakładam paćkę na twarz pędzlem do podkładu płynnego Everyday Minerals. Nigdy nie udało mi się jej dokładnie rozmieszać, zawsze zostają w niej jakieś grudki. Zasycha jak glinka, ściąga mocno skórę, miejscami pęka. Nie wyczuwam jej zapachu, może odrobinę pachnie ananasem, chociaż bardziej przebija się lukrecjowo-ziołowa woń toniku.

Trzymam ją na twarzy ok. 15-20 minut, czasami dłużej jak o niej zapomnę. Teoretycznie powinno się ją ściągać jak maseczkę peel-off, czyli odrywając od skóry. Ja tego nie lubię, dlatego zwykle zmywam ją wodą. Przy usuwaniu skorupy tworzą się takie mokre gluty, które ciężko się domywają, ale i tak wolę to od zrywania maseczki z twarzy.

Skóra po zmyciu maseczki jest ... zimna. Bardzo mnie to zaskakuje i nie wiem, czemu tak się dzieje. A jakie są efekty działania? Bajeczne! Cera jest wygładzona, rozjaśniona, elastyczna i nawilżona. Przy regularnym stosowaniu zmniejszają się przebarwienia - młoda, zdrowa skóra wychodzi na wierzch. Naprawdę świetnie złuszcza naskórek bez skutków ubocznych takich jak łuszcząca, sucha skóra.

Cena maseczki bardzo wysoka, myślę jednak że warto ją kupić z kimś na spółkę. Szkoda, że kosmetyki Ziaja Pro nie są ogólnie dostępne. Pozostaje zamówić na allegro lub w sklepach internetowych.


poniedziałek, 13 lutego 2012

Urocze ciastka walentynkowe

Dzisiaj przepis na sympatyczne walentynkowe ciastka dla ukochanej osoby.

Składniki:
- opakowanie ciasta francuskiego
- dżem truskawkowy

Potrzebne akcesoria:
blacha, foremka do ciastek w kształcie serca

Ilość porcji: ok. 8
Koszt potrawy: ok. 4 zł
Cena za porcję: 0,50 zł
Trudność: Łatwe
Czas przygotowania: 10 min
Czas pieczenia: ok. 15 min

Gotowe ciasto francuskie rozwijamy z rulonu i kroimy w kwadraty. Wykrawamy foremką kształt serca w co drugim kwadracie, a wykrojone serduszka odkładamy. Pozostałe kwadraty ciasta smarujemy cienko dżemem zostawiając wolne brzegi. Na kwadraty pokryte dżemem nakładamy te z wykrojonymi serduszkami i zlepiamy mocno brzegi ciasta. Wykrojone serduszka także możemy posmarować dżemem. Wszystkie ciastka układamy na papierze do pieczenia i wkładamy na blaszce do nagrzanego do 180 stopni piekarnika. Pieczemy ok. 15 minut.
Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia ciastek po upieczeniu. Musicie mi uwierzyć na słowo, że wyglądały prześlicznie.

Polecam ten przepis, bo nie znam nic równie prostego i uroczego na Dzień Zakochanych.

niedziela, 12 lutego 2012

Ekspresowe manicure z peelingiem do dłoni Eveline

Dzisiaj kilka słów o peelingu cukrowym do dłoni od Eveline. Oczywiście jest to produkt z kategorii zbędnych. Producenci prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych kosmetyków, "niezbędnych" do naszej pielęgnacji. Peeling jest tu świetnym przykładem. Mamy przecież peeling do ciała, twarzy, stóp, dłoni, paznokci, a nawet ust. W rzeczywistości w naszej kosmetyczce potrzebny jest jeden kosmetyk peelingujący, albo nawet żaden, bo przecież możemy wykorzystać mieloną kawę, aby wygładzić ciało (o znanym peelingu kawowym pisała na swoim blogu Wielki Kufer Monika -> możecie poczytać tutaj klik).

Najpierw kila słów od producenta o tym wynalazku:

NATURALNA ODNOWA I REGENERACJA TWOICH DŁONI
Cukrowa kuracja złuszczająca do domowego manicure, to unikalna mieszanka kryształków cukru i naturalnych składników aktywnych, która doskonale usuwa martwy naskórek z dłoni oraz skórki narastające na paznokcie. Regularne stosowanie peelingu (min. 2 razy w tygodniu) zmniejsza widoczność przebarwień i plam pigmentacyjnych, wyraźnie wygładza i idealnie nawilża.
Wyjątkowa konsystencja i zmysłowy zapach peelingu w połączeniu z automasażem sprawiają, że po ekspresowym manicure dłonie są satynowo miękkie i wypoczęte jak po ekskluzywnym zabiegu w gabinecie kosmetycznym.

SKŁADNIKI AKTYWNE:
olej sojowy, olej migdałowy, kompleks witaminowy, oliwa z oliwek, krzem koloidalny i naturalny cukier.

Opakowanie: 100 ml

Skład: Glucose, Glycine Soya Oil, Olea Europaea, PG-40 Hydrogenated Castrol Oil, Silica, Sweet Almond Oil, Polysorbate 20, Retinyl Palmitate, Tocopherol, Linoleic Acid, PABA, Phenoxyethanol, Methylparaben, Butylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Fragrance.

Cena: ok. 10 zł

źródło: www.eveline.eu

To mój drugi peeling do dłoni, poprzednio miałam orzechowo-cukrowy Dax Cosmetics. Do kupna zachęciły mnie pozytywne recenzje i tytuł Doskonałości Roku Twojego Stylu.

Przy każdej aplikacji peelingu z tubki wylatuje olejowata ciecz, zanim wyciśnie się pasta cukrowa. Nie pomaga wstrząsanie opakowania, bo cukier nie miesza się dobrze z olejem i zawsze wylewa się pierwszy. Widać to na zdjęciu obok - pasta pływa na powierzchni olejowej cieczy.

Pachnie nieciekawie, trochę cytrusowo, ale jak odświeżacz powietrza, a nie prawdziwe owoce. Używanie nie jest przez te wady komfortowe.
Sam peeling spełnia swoje zadanie, bo wygładza i nieźle złuszcza naskórek. Zaledwie minutowy masaż wystarcza, by uzyskać pożądany rezultat. Peelingu potrzeba jednak używać często i regularnie, żeby podtrzymać efekt gładkich dłoni.

Niestety po zmyciu pasty i rozpuszczeniu cukru, dłonie pozostają bardzo suche i trzeba użyć kremu, żeby je nawilżyć. Czuję się rozczarowana, bo liczyłam, że oleje zawarte w produkcie odpowiednio natłuszczą skórę. U mnie świetnie sprawdza się w tej roli krem na zimę do rąk z Yves Rocher z serii Arnica, który nakładam grubą warstwą na świeżo wypeelingowane dłonie.

Wydajność i cena tego produktu jak najbardziej na plus, ale więcej nie skuszę się na Eveline. Następnym razem powrócę do Daxa, który ścierał jeszcze mocniej, pięknie orzechowo pachniał, a do tego natłuszczał dłonie.

Nadal uważam jednak, że to zbędny produkt. Wystarczy nalać w zagłębienie dłoni oliwkę dla dzieci (polecam Hipp lub Babydream), dosypać cukru i już będziemy mieli gotowy kosmetyk. Bez wydawania pieniędzy, zajmowania miejsca na półce i bez gderania rodziny, że znowu coś kupujemy.

sobota, 11 lutego 2012

Płyn do higieny intymnej nawilżający Ziaja Med

Z Ziają mam same pozytywne doświadczenia, więc z chęcią sięgnęłam po ich apteczną serię Med, a dokładnie po nawilżający żel do higieny intymnej z kwasem mlekowym i algą nori.
Opis ze strony producenta:

• Receptura oparta na kwasie mlekowym.
• Intensywnie nawilża i wpływa osłaniająco na śluzówkę.
• Wzmacnia naturalną florę bakteryjną.
• Zapobiega podrażnieniom oraz zmniejsza ryzyko wystąpienia infekcji.
• Bez zapachu.

Stosowanie: do codziennej higieny intymnej dla kobiet w każdym wieku. Wyłącznie do użytku zewnętrznego.

Substancje aktywne: witamina surfaktantów, prowitamina B-5 (d-panthenol), kwas mlekowy.
Produkt hypoalergiczny.
Dostępny tylko w aptekach.

źródło: www.ziaja.com

Opakowanie: 200 ml

Cena: ok. 7 zł

Płyn do higieny intymnej musi spełniać więcej wymagań niż inne produkty przeznaczone do higieny ciała. Ziaja Med jest według mnie bardzo dobrym płynem.

Przede wszystkim myje dając uczucie świeżości, nie wysuszając przy tym delikatnych okolic intymnych. Nie zauważyłam jednak, żeby jakoś specjalnie nawilżał (choć nazwa to sugeruje). Łagodzi wszelkie podrażnienia spowodowane np. otarciami i zapobiega infekcjom.
Nie zawiera barwników - jest przezroczysty, prawie bezwonny, pieni się nieznacznie. Chociaż ma dość rzadką konsystencję jest niesamowicie wydajny, bo na jedno użycie wystarcza odrobina płynu.

Opakowanie rewelacyjne - nieduże, poręczne, estetyczne i wyposażone w pompkę dozującą, którą łatwo się blokuje. Można bez obaw wrzucić butelkę do kosmetyczki na wyjazd albo do torebki.

Poprzednie płyny do higieny intymnej także spełniały moje wymagania, jednak zawsze coś drobnego mi w nich przeszkadzało: za wielka butla, za mocno naperfumowany zapach, czy brak uczucia świeżości. Ziaja Med natomiast sprawdza się u mnie w stu procentach.

niedziela, 5 lutego 2012

Błyszczyki Milky Lips od Paese - polecam na zimę!


To błyszczyki, które odkryłam mniej więcej rok temu. Kiedy w internecie pojawiły się o nich dobre opinie, przeżywałam właśnie apogeum manii poszukiwania błyszczydła idealnego, więc nie mogłam ich nie wypróbować.
Nie znalazłam wtedy Milky Lips w żadnym stacjonarnym sklepie, pozostawały więc zakupy przez internet. Tak się złożyło, że na stronie Paese były akurat dostępne zestawy kosmetyków w promocyjnych cenach.
Zestaw za 35 zł składał się z:
- błyszczyka 'Milky Lips' lub pomadki w płynie 'Namiętnik'
- podkładu Long Cover Fluid
- trójki cieni do powiek Luxus
- lakieru do paznokci
Licząc ceny poszczególnych kosmetyków osobno zestaw wart był ok. 70 zł. Zamówiłam jeden na próbę i ... przepadłam. Zakochałam się w Milky Lips! Cienie Luxus mi odpowiadały, lakier też zły nie był. Nietknięty pozostawał fluid, bo nie używałam już zupełnie tradycyjnych podkładów - jedynie sypkie minerały. Wylądował na allegro i natychmiast się sprzedał. Nie pamiętam dokładnie za ile, ale chyba coś około 28 zł. Paese wciągnęło mnie więc na dobre. Zamówiłam jeszcze trzy zestawy sprzedając z nich wszystkie fluidy na aukcjach, dzięki czemu zwracało mi się jakieś 80% kosztów. Interes życia normalnie :)
Zestawy są nadal dostępne na stronie producenta, jednak w cenie dużo wyższej, bo 55 zł. Można je obejrzeć i zamówić tutaj.

Wróćmy do samych błyszczyków Milky Lips. Tak reklamuje je producent:

Delikatny balsam do ust z proteinami mlecznymi, zapewnia ukojenie suchym i spierzchnietym wargom. Błyszczyk sprawia, że usta iskrzą lustrzanym blaskiem, są wyjątkowo gładkie i mają delikatny kolor, który utrzymuje się na ustach nawet do 5 godzin. Zawiera Schercemol - opatentowany składnik nadający super połysk oraz zapewniający idealne nawilżenie .Cena: ok. 18 zł

Pojemność: 6 ml

źródło: www.paese.pl


Obecnie mam 3 kolory Milky Lips: 602, 607 i 608.




602 - mleczno-jasnoróżowy, taki rozbielony róż, dość kryjący; nie wtapia się dobrze w usta

pasuje do mocnego, imprezowego makijażu oczu np. szaro-grafitowego smokey




607 - kawa z mlekiem, transparentny i neutralny;

uniwersalny, komponuje się z każdym makijażem; używam go najczęściej ze wszystkich trzech kolorów



608 - w tonacji koloru 607; ciemniejszy, bardziej czekoladowy i mocniej kryjący

idealnie współgra z ciepłymi kolorami cieni jak brzoskwiniowe, czerwonawe, brązowe, beżowe, ale lubię go też w połączeniu z zielenią




To moje ulubione błyszczyki obok Vipery Sweet&Wet. Są bardzo gęste i idealnie kremowe (bez krzty brokatu czy drobinkowego błysku), nie wylewają się poza kontury warg, nie sklejają ust, nie lepią się. Genialnie trwałe - trzymają się ust kilka godzin, zaskakująco długo jak na błyszczyki. Do tego przebosko pachną! 602 jest słodko-waniliowy, trochę jakby mleczny, a dwa pozostałe kolory są takie mleczno-czekoladowe, przypominają mi kakao. Kolory przepięknie lśnią jak tafla wody, a pomalowane usta wyglądają naprawdę kusząco.

Świetnie pielęgnują usta. Szczególnie lubię je zimą - tworzą tłustą warstwę ochronną, przez co nie straszne są dla mnie żadne mrozy i wiatry. Nawet docenił je mój tata, który nałogowo używa zimą pomadek ochronnych. Akurat zapomniał pomadki i potrzebował, a ja miałam tylko jasnoróżowy błyszczyk Paese. Kiedy się pomalował wyglądał komicznie, ale powiedział że jeszcze nie miał nigdy tak dobrze chronionych ust i żebym mu kupiła taki błyszczyk, tylko bezbarwny.

Na uwagę zasługuje też opakowanie - solidne, proste, eleganckie, z bardzo dobrym aplikatorem. Cena jak dla mnie jest wysoka, ale za taką jakość jestem w stanie przeboleć te 18 zł.

Niestety muszę ponarzekać na dostępność produktu. W moim mieście - Płocku kosmetyki Paese można dostać od niedawna w sieci Drogerii Uroda. Nie widziałam ich jednak nigdzie indziej.

sobota, 4 lutego 2012

Balsam 'Euforia' Miód & Sosna z serii Aromasensation od Bielendy

Dzisiaj krótka recenzja balsamu do ciała 'Euforia' Bielendy z serii Aroma Sensation o kompozycji zapachowej 'Miód & Sosna'.

Na początek jak zwykle parę słów od producenta:

Rozpieść ciało i uwolnij zmysły aksamitnym balsamem do ciała Euforia. Niezwykle inspirująca kompozycja o hipnotyzującej mocy, przenika ciało i zmysły.
Balsam natłuszcza, nawilża i wygładza skórę. Skutecznie poprawia jędrność i elastyczność skóry oraz dostarcza jej energii potrzebnej do szybszej regeneracji.
Efekt: zniewalająco gładkie i fascynująco miękkie ciało emanuje świeżością, energią i optymizmem.

Cena: ok. 15 zł

Pojemność: 250 ml


Niestety nie polubiłam się z tym balsamem. Używałam go niesystematycznie od kilku miesięcy, zalegał na półce i właśnie niedługo nadejdzie ten moment, kiedy się go pozbędę.
Po pierwsze zupełnie nietrafione opakowanie. Mam też olejek do kąpieli 'Ekstaza' o kompozycji zapachowej 'Ambra & Bursztyn' zamknięty w tej samej butelce. O ile w przypadku olejku jest dobrze zaprojektowana i wygodna, o tyle przy balsamie nie sprawdza się w ogóle. Wydobywa się go ciężko - otwór dozujący jest niewielki, a balsam bardzo gęsty. Zwężana szyjka jeszcze bardziej to utrudnia. Właśnie teraz będę musiała przeciąć butelkę, bo mazidła na ściankach jest jeszcze dużo, a zupełnie nie da się go wydobyć.
Strasznie topornie się rozprowadza, maże się po skórze, przykleja do ubrań i bieli. Dość długo się wchłania i nie można używać go w pośpiechu, dlatego rzadko miałam czas na babranie się z nim. Chociaż długo zalegał w szafce to nie jest wcale wydajny - po każdym smarowaniu widać było spory ubytek balsamu.
Plusem jest to, że dobrze nawilża i zmiękcza skórę, ale nie wybitnie - znam lepsze balsamy, które działają lepiej i bardziej długotrwale. Cena zdecydowanie za wysoka jak na takie działanie. Jedyne do czego nie mogę się przyczepić to zapach: pachnie słodko, miodowo, żywicznie, sosnowo jak w lesie w upalnym dniu. Na pewno pasuje na zimowe wieczory. Szkoda, że jeszcze dłużej nie utrzymuje się na skórze.


źródło zdjęć: Wikipedia


Bardzo lubię Bielendę, ale ten balsam mnie nie porwał. Nie zraziłam się jednak do firmy, ani nawet do serii Aroma Sensation (myślę, że warto zwrócić uwagę na olejki z tej linii, ale o tym innym razem).

piątek, 3 lutego 2012

Paraguaya z limitowanej edycji Sleek MakeUp


Kolejny post z serii swatchy sleekowych palet. Tym razem przedstawię Wam Paraguayę.
Kupiłam ją kilka miesięcy temu, kiedy przez kilka dni palety były w standardowej cenie ok. 30 zł. Szybko się jednak wyprzedały i od tamtej pory pojedyncze sztuki osiągają zatrważające ceny, o ile w ogóle pojawiają się na aukcjach. I nic dziwnego, bo paleta jest wspaniała. Zresztą zobaczcie same.


Nie mam już folijki z nazwami cieni, dlatego skorzystałam z zasobów sieci, żeby je odnaleźć.

Górny rząd od lewej:
- Parfait - jasny, perłowy róż z domieszką beżu
- Blush - jasny, chłodny, różowy mat; typowy kolor różu na policzki
- Cameo - ciemny, matowy róż zbliżony do koloru gumy balonowej
- Persian Orange- odcień jasnej, metalizowanej miedzi
- Peach Gold - świetna nazwa dla tego koloru; pomieszanie czerwieni, ciemnego różu i miedzi ze złotym blaskiem
- Sand Stone - bardzo jaśniutki łososiowy mat

Dolny rząd od lewej:
- Bellini - złotoperłowy rozświetlacz, słabiej napigmentowany
- Redstone - matowa morela
- Persimmon - ciemny, łososiowy mat
- Tangelo - bardzo intensywny, ciemny pomarańcz wpadający w czerwień; świetna pigmentacja
- Bittersweet - matowa brunatna szarość; ciekawy odcień
- Stone - bardzo ciemny, "kamienny", matowy brąz

Tak prezentuje się Paraguaya w świetle dziennym:


... a tak w sztucznym:

Na życzenie dołączam też skład:


Paraguaya uderza ilością odcieni różu, łososia, brzoskwini, pomarańczu. Znajdziemy tu też szarości i brązy. Cztery odcienie są metalizowane, pozostałe osiem to maty.
Paraguayę używam zwykle do dziennego makijażu. Można stworzyć nią zarówno delikatne dzienniaki, stonowane eleganckie makijaże, jak i bardziej intensywne w barwach make-upy. Nie jest to paleta najczęściej przeze mnie używana, ani taka bez której żyć bym nie mogła, ale bardzo ją lubię. Myślę, że wielu osobom może przypaść do gustu.

Jak Wam się podoba kolorystyka? Próbowałyście trafić na okazję, żeby ją nabyć?

czwartek, 2 lutego 2012

Pyszna fasolka po bretońsku

W moim domu rodzinnym nigdy nie gotowało się tej potrawy. Smak jej znam z barów i stołówek, więc kojarzy mi się tylko z rozwodnioną breją, zabarwioną na pomidorowo, w której pływają gdzieniegdzie kawałki fasoli. Bleee.
Mój mąż któregoś dnia zapragnął fasolki po bretońsku i zażyczył sobie na obiad. Poszperałam w internecie i znalazłam genialny przepis! Od tamtej pory za każdym razem trochę go modyfikowałam, aż odnalazłam idealne dla mnie proporcje składników.



Składniki:
- 50 dag fasoli Jaś
- ok. 40 dag surowego wędzonego boczku z kostką (polecam boczek Nasze Smaki z Biedronki)
- 50 dag kiełbasy (najlepiej wiejskiej, ale każda może być)
- 5 łyżek koncentratu pomidorowego
- 3 łyżeczki cukru
- opakowanie majeranku
- sól, pieprz, słodka i ostra papryka
- trochę mąki (opcjonalnie)

Potrzebne akcesoria:
patelnia, duży garnek, mały garnuszek

Ilość porcji: ok. 10
Koszt potrawy: ok. 20 zł
Cena za porcję: 2 zł
Trudność: Średnio trudne
Czas przygotowania: 15 min
Czas gotowania: ok. 70 minut

Fasolę moczymy przez noc w zimnej wodzie (wody powinno być dwa razy więcej niż fasoli).
Na drugi dzień płuczemy fasolę, zalewamy wrzątkiem, odstawiamy na kilkanaście minut, a następnie ponownie przelewamy. Tak przygotowaną fasolę wkładamy do dużego garnka i zalewamy ok. 6 szklankami wody. Z boczku wykrawamy kość i dodajemy ją do garnka, włączamy gaz i zagotowujemy. Potem przyprawiamy solą do smaku (ale nie za dużo, bo boczek jest również słony) i gotujemy na małym ogniu pod przykryciem aż do miękkości fasoli - mniej więcej godzinę.
W międzyczasie pozostały boczek kroimy w kostkę, a kiełbasę w grubsze ćwierćplasterki. Na patelni podsmażamy najpierw boczek, a jak się zrumieni wrzucamy też kiełbasę. Smażymy dość długo na wytopionym z wędlin tłuszczu, aż się ładnie zasmażą. W małym garnuszku zagotowujemy koncentrat z odrobiną wody i dodajemy do niego cukier, mieszamy aż się rozpuści i wyłączamy gaz.
Z garnka wyjmujemy 4-5 łyżek ziaren, które następnie rozgniatamy na papkę. Dokładamy z powrotem do garnka zmiażdżoną fasolę razem z koncentratem, podsmażonym boczkiem z kiełbasą oraz całym tłuszczem z ich smażenia. Dodajemy też przyprawy według swojego smaku - powinno być pikantnie z przewagą majeranku. Oczywiście jeśli nie lubicie majeranku można użyć innego zioła albo nie dodawać całego opakowania. Spróbujcie się jednak przełamać, bo ja właśnie dzięki tej potrawie polubiłam majeranek. Talerz fasolki zjadła też kiedyś moja mama, która majeranku nie przyswaja, więc nie jest on mocno wyczuwalny, a nadaje naprawdę wspaniały smak.
Całość zagotowujemy. Teraz jest moment, w którym oceniamy konsystencję sosu. Jeśli jest za rzadki możemy oprószyć mąką, jeśli za gęsty - dolać trochę wody. Gotujemy jeszcze przez kilka minut i gotowe. Fasolka jest pyszna zaraz po ugotowaniu, ale także kiedy postoi w lodówce. Przez długi czas się nie psuje, więc nie ma obaw, że nie zdążymy zjeść tak dużej ilości.

Jest to typowe męskie danie, więc jeśli chcecie dogodzić swoim facetom - polecam!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...